Ostrzeżenie: długi wpis.
Witajcie!
Nadejszła więc w końcu ta chwila, że się zdecydowałam i postanowiłam napisać wpis na temat obiektu mojej czwartej, obecnie będącej w pełnym rozkwicie fazy, człowieka, na którego tę fazę mam i kwestii ściśle z tym wszystkim związanych.
Tak jak już ostrzegałam, wpis będzie długi, bo i dużo mam do napisania, a większość z tego jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, o sporym dla mnie znaczeniu emocjonalnym.
Pisałam też, że dłuuugo się zastanawiałam, czy w ogóle ten wpis pisać, a jak tak, to co i ile w nim pisać, bo moja sytuacja związana z tą fazą jest dość ciekawa i, hm, chyba troszkę nietypowa. Zastanawiałam się nad tym tak długo także z innego powodu, ale o nim napiszę później, jak już będziecie cokolwiek wiedzieć.
Gwilym Bowen Rhys pochodzi z Walii, walijskojęzycznej Walii, z wioski o nazwie Bethel, w hrabstwie Gwynedd. Ponieważ już Wam pisałam, że wszystkie moje wielkie fazy jak dotąd są fazami muzycznymi, można łatwo wydedukować, że i Gwilym ma z muzyką dużo wspólnego. Jest wokalistą i gitarzystą, generalnie człowiekiem od instrumentów strunowych, także od różnych innych instrumentów czasami. Na chwilę obecną gra i śpiewa, choć głównie jednak gra, w alt-folkowym, trochę takim psychodelicznym zespole Plu, razem ze swoimi siostrami Elan i Marged. W zeszłym roku zrobił pierwszy solowy album o tytule "O Groth Y Ddaear", album bardzo folkowy, taki bardzo idyllicznie według mnie brzmiący, Gwil też kiedyś gdzieś stwierdził, że ten album, w porównaniu z tym, co głównie gra i śpiewa na koncertach jest bardzo wyrafinowany i coś w tym jest. Jeszcze rok temu był też liderem, głównym wokalistą i gitarzystą rockowego zespołu Y Bandana, który współtworzył razem ze swoimi kuzynami – Tomosem i Siônem Owensami – i przyjacielem ze szkoły Ysgol Brynrefail – Robinem Llwyd Jonesem, w sumie nie wiem, czy Llwyd się odmienia, bo nie wiem nawet, czy to jest jego drugie imię, czy pierwsze nazwisko, w Walii z tym się czasami można serio pogubić, ale nieważne. Gwil napisał też muzykę do większości ich piosenek. Y Bandana nie mają raczej jakiejś ambitnej muzyki ani textów, ale wiele z nich jest śmisznych i raczej lekkich w tematyce. Brał też udział w różnych innych muzycznych projektach walijskich. Nie powiedziałabym raczej, że jest jakąś szychą czy celebrytą czy czymś takim w swoim środowisku, niemniej jednak znają i jego i jego oba zespoły w Walii bardzo dobrze, mi już się miliard razy chyba zdarzyło, że słuchałam sobie BBC Radio Cymru i zapuścili akurat coś od Gwila, stosunkowo często też się sam w BBC pojawia, ostatnio w moje urodziny. 😀 Jednakże oprócz działalności muzycznej Gwil angażuje się też trochę politycznie, jest nacjonalistą (Boże, powiedz mi, czemu ja muszę mieć koniecznie fazy albo na socjalistów, albo na nacjonalistów 😀 co ja się namęczyłam z tym socjalizmem Vreeswijka…, ale już chyba lepiej mieć fazę na nacjonalistę, jeśli już, bliżej mi chyba do tego, niż do socjalizmu, zwłaszcza tak skrajnego jak Vreeswijka, zwłaszcza, że ten nacjonalizm Gwila nie jest jakiś strasznie radykalny). Poza tym przyczynia się do popularyzacji clog dance'u (tradycyjnego tańca walijskiego), poprzez tworzenie clogów, czyli obuwia służącego właśnie jak sama nazwa wskazuje do clog dance'u, ale też do wielu innych rzeczy. Tymi clogami jakoś szczególnie interesuje się mój Tatul, nie mam pojęcia dlaczego, zresztą w ogóle jakoś od początku szczególnie się interesuje Gwilem, nigdy aż takiej wagi do tych moich faz nie przywiązywał. 😀 W każdym razie Gwil się cały czas uczy robić te clogi u takiego faceta, który się nazywa Trefor Owen, pochodzi z Criciedd i jest właśnie clogmakerem. Poza tym, żeby było jeszcze różnorodniej, Gwil studiuje archeologię. Także przyczynia się mocno do popularyzacji, rewitalizacji czy jak to tam określić, języka walijskiego. No z tą rewitalizacją chyba przesadziłam, bo jeszcze nie wymarł, więc chyba ożywiać go nie trzeba. Jego tata, Rhys Harris, w swojej młodości był wokalistą punkrockowego zespołu Y Trwynau Coch (Czerwone Nosy po naszemu, istniał on sobie od lat siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych, zespół, nie tata Gwila. Jego mama, Siân, jest nauczycielką wuefu w Ysgol Brynrefail, czyli tej samej szkole, do której chodził Gwil, ale też ma jakiegoś folkowego fisia, bo pomaga czasami Gwilowi pisać texty do jego piosenek, w ogóle jest fajna, no ale jak inaczej. 😀
Tyle o Gwilu na początek, teraz Was wprowadzę do tej mojej fazy. Niektórzy z Was pewnie wiedzą cóś na ten temat, że ja się już dawno chciałam uczyć walijskiego. Wielu języków chcę się uczyć bardzo, a właściwie nie tyle chcę ich się uczyć, co po prostu umieć się nimi komunikować i je rozumieć, nie mogę powiedzieć, na których zależy mi bardziej, a na których mniej, bo wszystkie uwielbiam z jednakową siłą, ale moja potrzeba rozumienia jeęzyka walijskiego była dość szczególna, jak słyszałam gdzieś walijski, czułam się, poza tym, że byłam w swoisty sposób szczęśliwa, jak zawsze, gdy słyszę jakiś mój ulubiony język, to również dziwnie sfrustrowana, czasami wręcz dziwnie mocno wkurzona, że no OK, fiński pewnie kiedyś tam poznam, holenderski też, fryzyjski może też, przez holenderski, farerski dzięki szwedzkiemu, saami dzięki fińskiemu ale walijskiego pewnie mi się nie uda. Ciekawe, że sądziłam też, że innych celtyckich pewnie też mi się nie uda i chociaż mnie to frustrowało, to jednak nie aż tak, jak walijski. W związku z tym co jakiś czas czyniłam desperackie próby zmienienia tej rzeczywistości, a potem się nie udawało i byłam jeszcze bardziej wściekła, jak to określają na południu Walii, byłam tampin' fumin' ragin' czyli najlepiej to bym kogoś zabiła, jeśli mogłoby mi to pomóc, a rzadko jestem tampin' fumin' ragin', bardzo rzadko. 😀 No dobra, nie wiem, czy aż tampin' fumin' ragin', ale tampin' fumin' na pewno byłam. 😀 Starałam się jednak na miarę moich możliwości pogodzić z rzeczywistością, znacznie gorsze problemy przecież ludzie mają, czyż nie? Średnio mi się to jednak udawało.
Któregoś dnia, jakoś pod koniec października zeszłego roku, obudziłam się jakoś straszliwie wcześnie, znaczy Misha mnie chyba obudził, leciało u mnie BBC Radio Cymru, a ja sobie stwierdziłam, po raz kolejny zresztą, że to tak nie może być i ja muszę, muszę, muszę ogarnąć jakoś ten walijski, tym razem jednak zdobyłam się na minimalizm, bo chciałam ogarnąć walijski jakoś, a nie jak najlepiej i jak najszybciej zacząć gadać normalnie. I może dlatego wypaliło, któż to wie? Stwierdziłam sobie, że nawet jak cóś będzie bardzo mało dostępne, albo będzie całe po walijsku, co na moim bardzo początkującym etapie raczej by mi nie pomogło, będę z tego wyłuskiwać co się da.
W moich poprzednich desperackich próbach zawsze próbowałam najpierw rzucać się na jakieś strony do nauki języków, gdzie materiałów do nauki walijskiego, lub nativespeakerów czy w ogóle ludzi znających w jakimkolwiek sposób walijski było jak na lekarstwo. Szukałam po sieci książek do walijskiego, które oczywiście jeśli w ogóle dawały mi się odczytać, były w pdfie i zdarzały się w nich nawet jakieś dziwne błędy, więc ciężko mi się było z tego nauczyć czegoś więcej. Tym razem postanowiłam jednak jakoś intuicyjnie zwrócić się o pomoc do Youtube'a, choć nie sądziłam, żebym znalazła tam coś na dłuższą metę. Na dłuższą metę, fakt, nie znalazłam, ale okazało się, że z Youtube'em można sobie wyrobić całkiem fajną znajomość podstaw języka walijskiego, a w pewnych aspektach nawet więcej niż podstaw.
Pierwszym, co znalazłam, był kanał dziadziusia z północnej Walii, o nazwie "Learn Welsh With Will", jeszcze nie Gwil, tylko Will. Po czasie jakimś muszę stwierdzić, że chyba miałam fuxa, bo większość materiałów dla takich naprawdę beginnerów jak ja jest robione przez ludzi z południa, względnie przez ludzi z północy gadających jak na południu, bo południowy walijski jest łatwiejszy, ale ja chciałam się nauczyć północnego, bo jest trudniejszy i bo mi się bardziej podoba. 😀
Szkoda tylko, że Will nie pociągnął tego dalej, baardzo tego żałowałam i sądząc z komentarzy nie tylko ja, no ale cóż. W każdym razie full respect mu się należy z mojej strony, bo zrobił zaledwie 12 lekcji chyba, ale już po kilku zauważyłam, że istotnie jarzę cokolwiek, co ludzie gadają, w związku z czym moja motywacja jeszcze się podniosła i utwierdziłam się w przekonaniu, że ten walijski rzeczywiście mi ruszył do przodu, a nie ciągle tylko stoi.
Ażeby mieć ciągle kontakt z walijskim, a serio przez te pierwsze miesiące nauki miałam go chyba niemal ciągle, 😀 postanowiłam słuchać BBC ile wlezie, podcastów z BBC, walijskiego Youtube'a, radia Cymru FM, Capital Cymru czy jak to się tam nazywa, no i przede wszystkim, muzyki walijskiej. Nie miałam zielonego pojęcia, że jest jej aż tyle.
Co do tej muzyki w różnych dziwnych językach, walijski, mimo, że nie brzmi jakoś bardzo ostro czy agresywnie, jak na przykład dla większości ludzi niemiecki, zawsze bardzo mi pasował do jakiegoś wrzaskliwego metalu, do jakiejś ogólnie dość głośnej, wrzaskliwej muzy, zawsze miałam wrażenie, że fajnie musi się wrzeszczeć po walijsku. Chciałam więc zawsze taką jakąś muzykę rozkminić, nawet najprymitywniejszy, świński metal o byleczym by mnie usatysfakcjonował, byle był jak najbardziej wrzaskliwy. Ale, że wtedy jak to sobie wymyśliłam, nie znałam niemal żadnych walijskich wykonawców, nie miałam pojęcia, jak się do tego właściwie zabrać. Ale jak już trochę znałam walijski, jakoś tak zrobiło mi się trochę łatwiej ze znajdowaniem różnej walijskiej muzyki, dużo zmienił fakt, że miałam już wtedy Spotify, dużo muzy poznałam właśnie przez BBC, czy przez Radio Cymru FM, które co prawda jest mniej różnorodne, ale za to pokazuje, co u nich leci. No i tak z czasem poznawałam najpierw dużo folku, potem z playlist różnych ludzi z Walii na Spotify dużo rocka i popu, walijsko- i anglojęzycznego. Nawet mnie samą zdziwiło, ile oni tej muzyki walijskiej mają, to znaczy wiedziałam, że dużo i broniłam jej przed Mamulką, która stwierdziła, że w takim wymierającym języku to się na pewno dużo nie tworzy, ale mnie też ta ilość wszystkiego zaskoczyła, bo po prostu nie miałam wcześniej zbyt wiele z tym do czynienia. A walijska scena muzyczna, OK, może nie jest tak ogromna nawet jak chociażby irlandzka, ale bardzo, bardzo dużo się tam dzieje, rozwija się bardzo dynamicznie. W ogóle śmieszne jest to, że w walijskojęzycznym środowisku świat jest bardzo mały i wygląda to tak, jakby wszyscy się znali, jak nie osobiście, to przynajmniej przez kolegę kolegi, w sieci to już w ogóle widać.
Tak więc ja sobie słuchałam tej walijskiej muzyki, coraz bardziej zaczęłam ją uwielbiać, w ogóle do tej pory bardzo, bardzo dużo słucham walijskiego rocka, popu, folku, nawet teraz leci u mnie Yws Gwynedd, walijska muzyka ma taki jakiś swój feel, nawet głupi pop, nie wiem, nie umiem tego określić, na pewno jeszcze nie raz będę jakąś muzykę walijską Wam pokazywać, to sami zobaczycie, albo i nie, bo może to moja autosugestia.
No i nastąpił dzień 3 grudnia, kiedy to wieczorem siedziałam ja sobie nad pracą kontrolną z polskiego z "Dziadów" i czegoś tam jeszcze słuchając, jak zwykle wtedy czegoś z walijskiego rocka i… Ło mamo, a to co to jest? Napatoczyłam się na jakiś zespół, może nie z jakąś muzyką wielce ambitną, ale… cóś w tym jest. Tak sobie pomyślałam. Do tego stopnia mnie ten zespół zaintrygował, że zdecydowałam się przesłuchać całą ich dyskografię. Poskutkowało to tym, że musiałam się co chwilę odrywać od tych nieszczęsnych, biednych "Dziadów", no bo nie mogłam nie zwrócić większej uwagi na większość ich utworów. No i… ja pipczę, jak ten gościu się pięknie wydziera! Chociaż wcale nie jakoś bardzo, bo prawie w każdym rockowym zespole się ludzie wydzierają jakoś tam.
Tym wydzierającym się kimś, jak już się na pewno domyślacie, był Gwil, a ów zespół to Y Bandana. Napisałam już pracę z "Dziadów", z której mimo, iż tak niewiele uwagi jej poświęciłam, dostałam pińć, zrobiłam dużo innych rzeczy, po czym wróciłam do komputera, żeby coś tam jeszcze zrobić, również słuchając Y Bandana. Zakończyło się to tym, że postanowiłam zrobić niewielki research, cóż to w ogóle jest za zespół i tak poznałam Gwilyma i jego solowy album. Strasznie się zdziwiłam, że któś, kto robi takiego w sumie zwykłego poprocka, może robić taki nieziemski folk, szok przeżyłam wielki. No i potem poznałam jeszcze Plu, czyli trzecią – bardziej alternatywną, równie folkową, dość skomplikowaną, ale harmonijną, jeszcze bardziej ambitną część Gwilyma. Wtedy trochę ze smutkiem i pewnego rodzaju zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że skończyła się era Vreeswijka i teraz będę mieć fazę na człowieka, o którym pewnie niezbyt prędko dowiem się czegoś konkretnego, bo prawie nie znam walijskiego, w związku z czym trzeba się zabierać do roboty.
Zaczęłam używać bardzo intensywnie lekcji walijskiego na Youtube'ie, stworzonych przez niejaką Elin Rhys z południowej Walii, bardzo, bardzo wiele się z tego nauczyłam, straszliwie żałowałam, że na Youtube'ie jest tylko pierwsza seria tego czegoś. To coś nazywało się "Now You're Talking", leciało kiedyś w telewizji Telesgôp, Elin jeździła tam po całej Walii, gadała po ingliszu, z zaaaarrrąbiiiiiiiiistyyyym akcentem o walijskiej kulturze, były jakieś śmiszne dialogi, no i słownictwo zarówno południowo- jak i północnowalijskie. Było trochę rzeczy wizualnych, ale nie tyle, żeby nie dało się tego jakoś obejść, albo po prostu nie robiłam wszystkich ćwiczeń, które tam były.
Po tych lekcjach Elin umiałam się już wypowiedzieć jakimiś bardzo nieskomplikowanymi zdaniami po walijsku, teraz właściwie też jest podobnie, tyle, że znam więcej bardzo różnych słów no i trochę bardziej ogarniam te wszystkie mutacje miękkie, nazalizacyjne i inne, czego z "Now You're Talking" nie udało mi się do końca zajarzyć.
No i Now You're Talking się skończyło, czas był pomyśleć o czymś innym. ale co by to miało być? Niedobrze mi się już robiło od ludzi doradzających mi "To weź sobie znajdź jakiegoś nativespeakera". O taak, bardzo chętnie, tylko właściwie gdzie? Więc znowu próbowałam walić na strony typu my Language Exchange, pisałam tam do wszystkich ludzi z Walii, którzy twierdzili, że znają walijski, szukałam sobie penpali na Global Penfriends, bo tak nawiązałam bardzo wiele ciekawych anglijskich znajomości i bardzo unaturalnił się mój inglisz w bardzo szybkim czasie. Cóż, skoro większość walijskich ludzi zarejestrowała się na my language exchange chyba jeszcze w epoce, gdy po ziemi chodziły australopiteki i od wieków nikt z nich tam nie właził, odpisała mi najpierw jedna dziewczyna, mówiąc, że bardzo jej przykro, ale wpisała sobie ten walijski tak tylko dla ścisłości, bo nauczyła się w dzieciństwie trochę od babci i teraz nawet to, co wie, jest już bardzo zardzewiałe, odpisał mi też chłopak, który stwierdził, że owszem, chętnie by mi pomógł, ale raczej w ingliszu, bo walijskiego się uczył, jak wszyscy, w szkole, umiałby się jakoś tam dogadać, ale nie używa go na co dzień i nie czułby się komfortowo ucząc kogoś języka, który tak słabo zna, bo zawsze mu z niego słabo szło i… dodał, żebym znalazła sobie jakiegoś native'a. Na Global Penfriends nawiązałam znajomość z jedną babunią, która mi powiedziała, że jestem bardzo miła, że chcę się uczyć walijskiego, chociaż tak właściwie to po co, przecież tylko na północy niektórzy tam sobie gadają po walijsku w gronie rodzinnym, ona się uczyła od dzieciństwa walijskiego, ale już prawie nie używa. Była jednak również bardzo miła, ale co z tego, skoro jak jej odpisałam, po co chcę się uczyć walijskiego i tak dalej, nie otrzymałam od niej żadnej wieści. "No tak, i ja mam znaleźć sobie native'a" – śmiać mi się chciało. Znudziło mi się wysyłanie podobnych wiadomości do kilkudziesięciu osób, potem jeszcze próbowałam z taką listą dyskusyjną, ale wszystko tam było po walijsku, więc bym się za Chiny nie dogadała, poza tym okazało się, że tam nativespeakerów nie ma zbyt wiele.
Dochodziłam już powoli do wniosku, że walijskie native'y muszą chyba siedzieć w jakichś dziurach zabitych dechami, bez dostępu do sieci i komunikują się wyłącznie ze sobą, wyłącznie po walijsku, albo mają jakieś exkluzywne miejsce w sieci tylko dla native'ów i robią tam wszystko, żeby tylko żadne nie native'y czasem nie posiadły umiejętności nawijania w języku walijskim, który jest przecież wyłącznie ich. 😀
Zwierzałam się z mojego problemu jednemu z moich penpali, z Polski tym razem, który mnie zawsze cierpliwie wysłuchuje i stwierdził, że niech się w takim razie skichają. No OK, ale mojego problemu to nie załatwi. Chciałam już nawet pisać do tego Willa, tego "Learn Welsh With Will" na Youtube'ie jakiś komentarz czy cóś, że help me, bo to szybciej ja się chyba skicham, ale stwierdziłam, że jakby chciał ludziom z tym pomagać, to by się przede wszystkim odezwał do tych jęczących, co chcieli, żeby więcej lekcji zrobił, a poza tym on też nie jest native'em, więc mógłby się wykręcić, on się uczył walijskiego i jednocześnie robił filmiki.
Zwierzyłam się też z mojego problemu Tatulowi. Wcześniej natomiast opowiadałam mu już o Gwilu. Tatul sobie dwa fakty skojarzył i palnął: "No to napisz do tego swojego Gila". Wow, cóż za pomysł – pomyślałam. No bo serio, normalnie jakby Tatul się urwał z choinki. Ja mam napisać do człowieka, którego wszyscy kojarzą w całej północnej Walii, z którym robią wywiady w BBC, żeby mi pomógł z walijskim? Ha, ha, ha. Przezabawne.
Ale jak człowiek ma fazę, to ma różne rozkminy, więc i ja takowe miałam. Coraz częściej myślałam, co by było, jak bym napisała do Gwila, czy by mi odpisał i co i co by z tego wyszło. A potem sobie uświadomiłam, że na jego stronie jest jego email, więc, hmm, właściwie, można by może spróbować? Ostatecznie nie byłby to mój pierwszy raz, gdy pisałabym do kogoś dość znanego, więc może by nie było tak źle, a zresztą pewnie i tak by mi nie odpisał, bo by nie miał czasu, może by się moją propozycją ubawił. Ale ilekroć zaczęłam to rozważać na poważnie, przechodziły mnie ciarki "No weź, to przecież chore." więc bardzo chciałam i bardzo nie chciałam naraz.
Ale gdy już moje wątpliwości osiągnęły apogeum, napisał do mnie Aleks, ten kolega z Polski, my piszemy dość rzadko, ale takie dość opasłe mailiska, i się mnie zapytał "Jak tam Gwil?" to znaczy moja faza w ogóle. No i się mu wywnętrzyłam, a Aleks stwierdził, że powinnam do niego napisać, to znaczy do Gwila i to jak najszybciej, bo będę potem bardzo żałować. Za to, że mnie wtedy tak cisnął, dziękowałam mu chyba już z czterdzieści pięć tysięcy razy. 😀 No cóż, w sumie prawda.
Tylko jak? Miałam zrobić jak najszybciej, Aleks zdążył mi odpisać na kolejnego maila, a ja jeszcze tego nie zrobiłam, bo myślałam jak i czy na pewno. W końcu, jakoś pod koniec stycznia, leżałam sobie w nocy z Mishą, nie mogłam zasnąć, czytałam jakąś książkę z akcją w Walii i nagle z całą mocą stwierdziłam. "Napiszę do Gwila". Żałuję tylko, że nie zdecydowałam się na to od razu, jak to pomyślałam, bo stwierdziłam, że jest noc, no jakoś tak dziwnie pisać do człowieka w nocy z czymś takim, będzie wyglądać jakbym była w strasznej desperacji. Bo też byłam w dość mocnej, ale nie muszą o tym wszyscy wiedzieć, a Gwil zwłaszcza. Więc ułożyłam sobie w mózgu pięknego, przekonującego maila, bardzo mi się podobał, dużo tam nawet było po walijsku.
Tyle, że do następnego dnia po nocy ten piękny email zdążył mi z mózgu niestety wyparować i musiałam wynyślić na szybko nowego, ktory nie był już taki ładny, to znaczy nie aż tak, ale też był ładny, trochę był po walijsku i trochę nawet dla popisu po Wenglishu, w sensie w walijskim angielskim dialekcie, którego swego czasu troszkę przyswoiłam, dialekt jest co prawda głównie używany w Valleys na południu, a Gwil jest z północy, ale co tam, liczy się popis, 😀 a teraz wiem, że na północy też tak gadają. Napisałam mu też, że bardzo lubię jego wszelką muzykę, jednak było to tak off topic, że prawie tego nie było, żeby sobie za dużo czasami nie myślał.
Ufff, napisałam wreszcie tego maila. Ciekawe, co teraz nastąpi? Ee tam, pewnie nic. No na pewno nic nie nastąpi, no bo co by właściwie nastąpić miało? Naprawdę niczego się nie spodziewałam. Ale przynajmniej nie będę żałowała, że nie spróbowałam chociaż, no i, jak stwierdził alex, będę miała tę satysfakcję, że napisałam do Gwila, a może mi odpisze, że nie może, że nie ma czasu, albo coś w tym stylu, to będę miała satysfakcję, że pisałam z Gwilem. Nie było mi więc trudno trzymać się mojej reguły życiowej, żeby się nie nastawiać w ogóle.
Jednak mimo to pocztę sprawdzałam kompulsywnie, obsesyjnie, no po prostu co chwilę i dziwne doprawdy, że nie dostałam nerwicy natręctw. 😀 Mija pierwszy dzień, nic nie ma. Chciałam nawet w nocy sprawdzić, jak się obudziłam, czy cóś jest, ale stwierdziłam, że chore i jeszcze stwierdziłam, że pewnie wtedy chciałabym mu od razu odpisać, więc niech sobie jeszcze poczeka, no i że pewnie i tak nic nie ma. Nic też nie było. Najbardziej dobijało mnie to, że jak on mi nie odpisze w najbliższym czasie, to ja serio będę tak wisieć na tej poczcie, no bo nie wiadomo, może na przykład nie miał sieci i przez pół roku nie będzie mógł odpisać, a potem się zdecyduje, a ja cały czas będę tkwić w takim napięciu i że w sumie to chyba teraz jeszcze bardziej pogorszyłam sytuację. Chociaż obecnie uważam, że pewnie taka sytuacja przyczyniłaby się do tego, że mój mózg po prostu by wytłumił fazę, albo ja celowo bym się o to postarała.
Zaczyna się kolejny dzień, mnie strasznie boli mózg, zwlokłam się z łóżka tylko dlatego, że miałam szwedzki, tak to bym leżała plackiem i nawet poczty bym nie sprawdziła, ale szwedzki mam rano, mój nauczyciel dość wcześnie wyjeżdża, więc stwierdziłam, że pewnie już i tak jest w drodze i nie będę odwoływać, a mózg mi pewnie przejdzie, o ile to nie jest tradycyjnie jakaś migrena.
No więc skoro się zwlokłam, sprawdziłam pocztę i… no serio, dosłownie zapomniałam na chwilę, jak właściwie się oddycha. 😀 ODPISAŁ MI GWIL! Mózg też mi przeszedł. Przeszedł mi w ogóle chyba do jakiegoś innego stanu skupienia.
Potem chyba z dwa tygodnie miałam zwyczaj czytać sobie tego maila przed snem, więc pamiętam go stosunkowo dobrze, zresztą całą naszą korespondencję przechowuję.
Absolutnie nie spodziewałam się takiego entuzjazmu, może nawet większego, niż mój, no ale Gwil jest już taki "enthusiastic". Na wstępie dowiedziałam się, że jestem "Incredibly Amazing". 😀 Wow. Generalnie nie jestem jakoś bardzo wrażliwa na to, jak któś mi słodzi, chyba po Tatulu mam taką reakcję, że zawsze mi się wtedy włącza ironia, ale wtedy chwilowo nie zadziałała, wiadomo, faza. Dowiedziałam się także, że jestem "like a bit of a linguistic genius" 😀 oraz że Gwil będzie "more than happy" będąc moim penpalem. TO co dopiero ja mam powiedzieć? 😀 Napisałam, że ja jestem "extremely happy". Cieszy się, że lubię jego muzykę i że będzie nagrywać też coś w tym roku, więc "I'll have to ask you what you think about it before I release it haha". Nie miałam pojęcia, czemu haha, czy to jest takie śmieszne, że ja lubię jego muzę, czy, że odtąd będzie mieć krytyków muzycznych nawet w Polsce, czy, czego się obawiałam, że nie mówi tego poważnie, ale okazało się, że tak, bo już mi część pokazał hihi. 😀 Bardzo też go zastanawiało, czemu zdecydowałam się uczyć walijskiego, a nie baskijskiego czy irlandzkiego, bo przecież są bardziej wymarłe i trudniejsze. 😀 Stwierdził też, że to jest cudowne, że ludzie się tak namiętnie interesują kulturą walijską, ale że jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby któś się aż tak fascynował. Ale najbardziej powaliła mnie ostatnia rzecz. Końcówkę maila pisał mi po walijsku, byłam z siebie strasznie dumna, bo wszystko zajarzyłam i mu potem dorzecznie odpisałam. To, co mnie powaliło, to fakt, że podpisał się "Dy Gyfaill Newydd, Gwilym". "Dy gyfaill newydd". Nawet ja wiem, znaczy nawet już wtedy wiedziałam, że tak, jak inglisze mają jedno słowo friend do wszystkiego, tak po walijsku można mieć i kolegę (ffrind) i przyjaciela (gyfaill). Odpisałam mu dopiero po szwedzkim, na szwedzkim natomiast nie mogłam się skupić, w ogóle mózg mi odlatywał, plątał mi się szwedzki z angielskim a nawet z walijskim, miałam wrażenie, że mój nauczyciel zaczyna wątpić w to, czy aby na pewno nadal jestem jego najlepszą uczennicą, bo istotnie wyglądało to tak, jakby mi się mózg poważnie zlasował, albo po prostu jakbym coś wzięła psychoaktywnego. 😀 Na szczęście po tym tygodniu na szwedzkim było już OK.
No i tak odtąd piszemy z Gwilem. Ufam, że się nie domyśla, że mam fazę, a przynajmniej jej rozmiarów, chociaż wie, że się fascynuję jego muzyką, bo już pisaliśmy o naszych muzycznych fascynacjach, miałam niemały dylemat, czy mu pisać, ale zgodnie z radą mojej Mamuli, umieściłam Gwila idealnie pośrodku moich wszystkich fascynacji.
Co jakiś czas bardzo mnie zaskakuje, jak na przykład jeszcze przed wakacjami, nagle stwierdził, że to nie może tak być, że on mi będzie pomagał z walijskim, a ja nic i… że chce, żebym ja go w wakacje, jak będzie miał więcej czasu, uczyła polskiego. Bardzo mnie ciekawiło po co, ale Gwil stwierdził, że po prostu "for fun", a potem ja mu doradziłam, że będzie mógł pomagać tym wszystkim Polakom, co do Walii przyjeżdżają i nic po angielsku nie jarzą, a walijski jeszcze ich dodatkowo przytłacza. 😀 Aczkolwiek wtedy to by już miał bardzo dużo działalności. No w każdym razie mi się pomysł z polskim spodobał, już kilkoro moich penpali w ramach wymiany uczyłam lub uczę trochę polskiego, dla nich wszystkich pierwszym językiem jest angielski lub szwedzki, a że walijski ma bardziej podobne dźwięki do polskiego niż taki angielski, to Gwilowi idzie pięknie, zresztą bilingualnym od dzieciństwa wszystkie języki zawsze idą pięknie, to jest to, czego ja im będę zazdrościć przez wszystkie wieki wieków.
Odkąd znam Gwila, moim ulubionym wyrażeniem anglijskim jest "Show me". Na ogół rzadko się składa tak, żeby Gwil miał tak serio więcej czasu i żeby mi napisał w ciągu dnia więcej, niż jedną wiadomość, pewnie, gdyby czasu miał więcej, moglibyśmy trochę też nawijać, żeby jeszcze bardziej te nasze języki rozwijać. Ale, że nie możemy, to ja Gwilowi nagrywam różne rzeczy po polsku i wysyłam. W ten sposób dowiedział się także, że jestem dobra z walijskiej fonetyki, co zresztą sama wiedziałam. 😛 No ale w pewnym momencie wymyśliłam sobie: "Co z tego, że jestem dobra? Przecież mogę niektórych rzeczy nie ogarniać, no nie? A Gwil mi może pokazać". No więc teraz regularnie jak czegokolwiek nie jarzę, to piszę do Gwila, żeby mi to pokazał, bo ja nie wiem, jak to się mówi albo coś tam, albo żeby mi pokazał cóś tam po polsku, bo chcę zobaczyć, czy na pewno jarzy, więc wtedy mi nagrywa, kiedy ma czas, no i ja to kolekcjonuję podobnie jak naszą korespondencję i tak właśnie się dowiedziałam po raz pierwszy, że ma strasznie zarąbisty akcent po ingliszu, zarąbiściejszy od tej Elin z "Now You're Talking", bo w ogóle inny. Jak śpiewa po ingliszu, to nie zawsze to aż tak widać, mimo, że widać bardzo.
Teraz jak byłam w Sztokholmie też Gwil do mnie napisał i tą wiadomością totalnie zrobił mi chaos w mózgu. Napisał, że jest w Cardiff i że jak wróci i jak ja wrócę ze Sztokholmu, to mi coś pokaże. Tak mnie cisnęło, żeby się dowiedzieć, co, no bo kompletnie nie miałam żadnego pomysłu, o co może chodzić i co on mi może chcieć pokazać, tak o tym ciągle myślałam, że… no normalnie nie mogę. Na szczęście on wrócił z Cardiff szybciej, niż ja ze Sztokholmu, więc nie musiałam dłużej się torturować lub udawać, że mi to niemalże wisi, co on mi chce pokazać. No i mi właśnie pokazał sesję, którą miał w Cardiff, z takimi bardzo wstępnymi nagraniami do tego nowego albumu. Nie wiadomo, czy to wszystko na nim będzie, ale to jest akurat najmniej ważne. Tak więc ja się postanowiłam przyłożyć i skrupulatnie zrecenzować i tak też zrobiłam.
Czasami zresztą w ogóle pokazujemy sobie różną muzę, bo tak się składa, że całkiem sporo wspólnych rzeczy lubimy, głównie dlatego, że ja się zdążyłam wcześniej obkuć z muzyki walijskiej, ale nie tylko z walijskiej te same rzeczy lubimy. No i przez Gwila poznałam też wiele fajnej muzy, na przykład taką babkę, która się nazywa Alys Williams i taki stary walijski zespół, który się nazywa Gorky's Zygotic Mynci. A ode mnie Gwil podłapał muzykę lapońską.
I nie zapomnę, jaką mi zrobił niespodziankę wtedy jak miałam urodziny, to znaczy on o tym nie wiedział, że ja wtedy miałam urodziny, ale sam fakt, że zanim dojechał do BBC zdecydował się do mnie napisać, że niedługo będzie w BBC i że będą pewnie grać z takim jego kolegą, Gethinem Griffithsem, po prostu mnie rozwalił.
Inna sprawa: jak już Wam pisałam, mój Tatul jakoś bardzo się interesuje Gwilem, najbardziej tym, że, jak to ujmuje "struga korki", czyli robi clogi. 😀 A, no i jego Mitsubishi. I któregoś dnia do mnie przychodzi i się mnie pyta "Jak tam ten twój Gril, cały czas struga korki?" Najpierw był Gil, teraz Grill, starałam się coś z tym zrobić, ale poległam, więc niech mu już będzie, zresztą ten Grill jest śmieszny. "No struga, z dnia na dzień chyba by mu nie przeszło, a czemu?" – spytałam. "To mu powiedz, żeby mi też wystrugał.". "Yyyyy że co? Ja mam mu powiedzieć?" "No powiedz mu, ja bym chciał zobaczyć, jak wyglądają takie walijskie korki. Do pracy w nich pojadę, wszyscy mi będą zazdrościć". Haha, bardzo śmieszne. 😀 "No dobra, zobaczymy, co się da zrobić". – stwierdziłam, chociaż w ogóle tego nie traktowałam serio. Potem jednak postanowiłam napisać o tym Gwilowi, również nie serio, bardzo hahahihi, dokładnie tak, jak to powiedział Tatul, doszłam do wniosku, że już jesteśmy na takim etapie, że spoko, czyli, że mój Tatul życzyłby sobie, żeby on mu zrobił clogi w rozmiarze czterdzieści sześć, takie jakieś bardzo walijskie i żeby coś na nich napisał po walijsku, żeby je Tatulowi przywiózł i przyjechał na piwo z Polski. 😀 Gwil odpisał, że dobra i że przywiezie Tatulowi walijską whiskey. Ja napisałam, że Tatul whiskey nie lubi, ale ja owszem, więc z pewnością się ją skonsumuje. 😀 Wszystko oczywiście hahahihi.
"I co? Napisałaś Grillowi, że ja chcę clogi?". "No tak. Przywiezie i clogi i whiskey". "Ale jakie clogi, co to jest?" – zainteresowała się Mamula, której tydzień temu objaśniałam, czym są clogi. Gdy jej objaśniłam, Mamulka stwierdziła. "Oo, to jak taka okazja jest, to ja też chcę". "Boże, to co, mam mu napisać?". "Ano pewnie". "Eee no, ale serio?" – mojej Mamuli raczej dzikie pomysły do mózgu nie przychodzą. "No a czemu nie? Jak zrobi to super". No to napisałam, że jeszcze Mamulka chce jakieś clogi bardzo walijskie w rozmiarze 42, ale bardzo lekkie, bo chce w nich na co dzień chodzić i żeby jej przywiózł i że zrobi z tej okazji prawdziwy, polski chleb. Gwil stwierdził, że dobra, zrobi, ale za czas jakiś, bo mają z tym całym Treforem strasznie dużo tych clogów do zrobienia no i inne rzeczy są też w życiu i że wtedy przywiezie walijskie ciasto od swojej babci. 😀 Niemniej jednak chociaż ja do sprawy podeszłam bardzo niefrasobliwie i cały czas wydaje mi się to śmieszne, rozmawiałam z Tatulkiem, który mi powiedział, że naprawdę by chciał mieć clogi i że by chciał poznać Gwila, przejechać się jego Mitsubishi i zobaczyć, czy ja naprawdę umiem mówić po walijsku, bo ciągle twierdzi, że świruję, nieważne, co bym robiła, żeby mu udowodnić, że to nieprawda, a Gwil chyba też poważnie do sprawy podchodzi, bo ostatnio mi mówił, że może niedługo mu się uda zrobić te bardzo walijskie clogi dla Tatula. Zofijka też się interesuje Gwilem, a Gwil Zofijką, zawsze się pyta, jak tam Sophia, mówi na nią Zofika, oboje lubią piłkę nożną i oboje lubią się wydzierać, kiedyś im mówiłam, że zorganizuję im jakiś konkurs, kto głośniej potrafi, bo serio nie wiem.
Także jest wesoło.
Poznałam też drugą taką świrówkę jak ja, a nawet większą, taką Lucy z Walii, która się publicznie w sieci przyznała nie tylko, że ma fazę, czy crusha, czy cokolwiek, ale, że kocha Gwila, no, a że szczęśliwie ja to widziałam, to do niej napisałam i teraz do siebie piszemy maile, ostatnio nawet Lucy napisała jakiś wiersz o Gwilu 😀 ja też próbowałam, ale w stosunku do patetycznego wiersza Lucy wyszedł bardzo prozaicznie i jest raczej śmiszny, a nie jakiś tam romantyczny, głównym jego tematem jest Mitsubishi Colt, którego posiadaczem jest Gwil, ja w ogóle nie umiem pisać poezji. A że to było po ingliszu, to w ogóle tak jakoś dziwnie. Prozą OK, ale jak ktoś potrafi coś napisać wierszem i jeszcze żeby to serio było wartościowe to full respect.
A co do tego powodu, dla którego się tak wahałam, może już nawet się domyślacie, jak już wiecie cokolwiek. Pisałam, że chciałam i chcę nadal, żeby może kiedyś robić na tym blogu wpisy też po ingliszu, dla moich różnych anglijskojęzycznych znajomych i może dla ludzi na Eltenie, którzy nie mówią po polsku, jak będą chcieli i się ich tu więcej pojawi, bo kilkoro z moich znajomych mnie zachęcało do pisania bloga po ingliszu, w tym także Gwil. Zastanawiałam się więc nad tym, czy lepiej napisać tu ten wpis i potem jeszcze pisać o Gwilu, czy też może nie robić tego i z czasem zaprosić Gwila na mojego dwujęzycznego bloga. Doszłam jednak właśnie do tego wniosku, że bez wpisów na temat mojej obecnej fazy blog ów byłby troszkę nieautentyczny, a Gwil pewnie i tak nie miałby czasu tu wchodzić i czytać moich rozkminów dziesięciostronicowych. 😀 A nawet jak, to tego wpisa się zedytuje/usunie. 😀
OK, zbliżamy się do końca wpisu. Z pewnością, tak jak i o innych moich fazach, jeszcze nieraz napiszę coś o Gwilu, ponieważ jak już pisałam moje fazy są ogromną częścią mojego życia, a co dopiero te wielkie, przy okazji Gwil się łączy ściśle z walijskim, a walijski też jest ogromną, jeszcze większą, częścią mojego życia.
No sorry, że ten wpis jest taki długi, ale inaczej by się raczej nie dało. Mam nadzieję, że przynajmniej jakościowo jest dość zjadliwy. 😀
Za chwilę będzie tradycyjnie jakiś awatar, na początek z solowego albumu Gwilyma, już się prawie zdecydowałam, więc powinien się pojawić stosunkowo szybko.
Randomowy wpisik o mnie.
Witajcie!
Dawno nic nie pisałam w tej kategorii, tak sobie to przed chwilą uświadomiłam, próbowałam znaleźć jakiś dorzeczny writing prompt, albo jakiś challenge, ale nic mnie jakoś nie zainspirowało, toteż, że akurat na obecną chwilę nie mam nic ciekawszego do roboty, postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma totalnie randomowymi informacjami o mnie.
Zdecydowanie jestem bardziej sową, niż skowronkiem. Czasem zdarza mi się nie spać całą noc, bądź dlatego, że po prostu usnąć nie mogę, albo dlatego, że przecież w nocy jest tyle ciekawych rzeczy do robienia. Po prostu lubię ten nocny klimat, zawsze mam wrażenie, że w nocy mózg jakoś inaczej funkcjonuje, jest jakiś bardziej otwarty. Książki, które czytasz w nocy, bardziej zapadają w pamięć, bardziej poruszają. Masz więcej weny, albo jakieś kompletnie szalone pomysły. Można naprawdę dużo rzeczy robić, albo po prostu sobie zamulać przy jakiejś dobrej muzyce, albo pisać z kimś w innej strefie czasowej, albo z kimś jeszcze bardziej świrniętym, kto nie śpi już na przykład czwartą noc z rzędu. 😀 Taaak, znam takich ludzi, co tak mają. Jednak jak już kiedyś pisałam mój rytm snu i czuwania jest dość niestabilny, w związku z czym czasem kładę się do snu bardzo wcześnie, bo jestem po prostu wykończona, wstaję po dwunastu godzinach, a czasami kładę się o północy i o czwartej już bawię się z Mishą, bo mam za dużo energii. 😀
Uwielbiam konie. Sama jeżdżę w stadninie na koniu o imieniu Czardasz, na którego jednak wszyscy mówią Łoś, z nim dogaduję się najlepiej. TO jest taki śmieszny zamuł, po końskiemu ma już ponad sześćdziesiąt lat, sporo przeszedł w życiu, ma bardzo mądry mózg. Ostatnio zresztą jak na nim jechałam to się wyglebiliśmy, bo było tak gorąco, że jak szedł, to przymulił i przysnął. Był to mój pierwszy tego typu wypadek, więc porządnie się wystraszyłam, ale na pewno jeszcze wiele takich będzie, Łoś tak często z ludźmi robi, mi się to przytrafiło stosunkowo późno, bo znamy się już naprawdę długo, ale nic się poważniejszego nie stało. Mam też zastępczego konia, na którym zawsze jeżdżę jeśli z jakichś przyczyn nie mogę na Łośku. Nazywa się Rudy, znaczy tfu, mówimy na niego Rudy, ale nazywa się Tarzan, to bardzo wrażliwy koń, strasznie szybko reaguje na to, co robisz, w sensie dosiadem, więc dużo się od niego można nauczyć w dość szybkim czasie. Jest też od Łosia dużo mniejszy.
Byłam za granicą trzy razy: na Litwie, na Słowacji i w Szwecji. W dwóch pierwszych krajach właściwie tylko na chwilę. Na Litwie tylko w Wilnie, bo akurat spędzaliśmy wakacje na Mazurach i Tatul tak sobie wymyślił, tak po prostu sobie po tym Wilnie łaziliśmy, poza tym moja Mamulka i ja jesteśmy przywiązane emocjonalnie do Matki Bożej Ostrobramskiej, więc byliśmy też w kościele pod jej wezwaniem. Na Słowacji natomiast byliśmy w Oravicy, również na jeden dzień, byliśmy tam w termach i bardzo miło spędziliśmy czas. Oba te wyjazdy były stosunkowo nieodległe od siebie, Zofijka była wtedy jeszcze dosyć mała i jeszcze długo po tej Słowacji jak gdzieś dalej wyjeżdżaliśmy, to znaczy jak jej się wydawało, że daleko, to Zofijka pytała się podczas drogi: "A to jest jeszcze Polska?". 😀 Więc się śmialiśmy, że Zofija jest jak taki obywatel świata. No a o moim wyjeździe do Szwecji to już Wam pisałam.
Przed Mishą miałam jeszcze kiedyś, w zamierzchłych czasach, innego kota. To był taki zwykły dachowiec, trafił do nas przypadkowo. Moja babcia i dziadek mają taką pracę, że są zawodowymi jajcarzami. To znaczy oczywiście sprzedają jajka. W różnych piekarniach i tak dalej, ale też prywatnym ludziom. No i kiedyś właśnie babcia wróciła z tych jaj i przyszła do nas z kotkiem, którego dostała od jakiejś pani, u której była i która nie wiedziała, co z nim zrobić, bo była w ciąży, a ten kot mieszkał w domu, więc byłby problem z kuwetą. Więc babcia dała nam tego kota, Mamulka bardzo się do niego przywiązała, ja nieszczególnie, zawsze mi się wydawał jakiś taki… no taki trochę jak stereotypowy kot, choć nie mogę powiedzieć, że go nie lubiłam, bo lubiłam go, ale nawet w połowie nie tak jak Mishę. Zofijka bardzo lubiła ściskać tego kota za szyję, tańczyła z nim po całym domu i w ogóle się nad biedakiem znęcała, wymyśliła też mu imię, też raczej przypadkowo, bo wtedy dopiero zaczynała mówić i zawsze wołała na niego Kiki, no i tak zostało, bo jak dotąd był u nas przez długi czas bezimienny. Potem jednak mi się mocno nasiliła alergia na niego, bo ja tak formalnie patrząc posiadam alergię na ślinę kota, czy co to tam jest takie alergizujące u kotów, była na tyle mocna, że już mi się ciężko funkcjonowało, Tatul zresztą tego kota nie lubił, mimo, że Kiki okazywał największe przywiązanie właśnie Tatulowi, więc oddaliśmy go mojej cioci, która choruje na SM, także pełnił wtedy trochę taką funkcję, jak teraz u mnie Misha, taki towarzysz doli, niedoli i wszystkich okresów pomiędzy. Z czasem i tam nie miał się nim kto zajmować w ciągu dnia i tak z tego co mi wiadomo Kiki trafił do Warszawy. Teraz jak wiecie jest z nami Misha, na którego nie mam alergii prawie wcale. Mój lekarz alergolog twierdzi, że to jest autosugestia, co wydaje mi się być bardzo prawdopodobne, inna sprawa, że koty rosyjskie są podobno hipoalergiczne, no ale hipoalergiczny nie znaczy, że nie uczula w ogóle, zwłaszcza, jak śpi z kimś na jednym łóżku, a ja tej alergii na co dzień na serio właściwie nie odczuwam.
Ostatnio zaczęłam bardzo lubić wszystko, co malinowe. Maliny lubiłam zawsze, ale takiej fazy jeszcze nie miałam, jeśli już, to na jagodowe rzeczy w dzieciństwie. Tatul kupił ostatnio jakąś herbatę malinową, w ogóle taką bardzo naturalną chyba, bo jak Zofijka zostawiła niedopitą na stole, to muszki owocówki się nią zainteresowały 😀 tak czy inaczej jest bardzo dobra, ja jej piję strasznie dużo. Ostatnio jadłyśmy też z Zofiją kisiel malinowy, muffinki malinowe, a w niedzielę byliśmy na lodach i ja, chociaż były tam moje ulubione lody czekoladowomiętowe, wzięłam dwie kulki lodów malinowych. Mam kurczę chyba jakieś niedobory czegoś, co jest w malinach, a nie ma nigdzie indziej, czy coś, dziwne to jest. 😀 Kosmetyków malinowych nie lubię, w ogóle mnie odrzucają kosmetyki o zapachu jedzenia, taki spadek mam po Mamuli, no chyba, że olejki. Olejek malinowy moja Mamulka posiada. Genialnie pachnie.
Uwielbiam Jacka Danielskiego, w sensie Jacka Danielsa oczywiście. W ogóle lubię whisky, już o tym zresztą pisałam, ale Jacka najbardziej. Mój Tatul mi to wypomina, ilekroć tylko może, że ja niby jestem zdrajczyni, bo sympatyzuję ze Szkotami i w ogóle wszystko Scottish, a whisky to piję amerykańską, ale według mnie to nie ma nic do rzeczy, szkocka whisky też jest dobra, chciałabym kiedyś spróbować walijskiego Penderynu, może w niedalekiej przyszłości mi się uda. W każdym razie, powracając do Jacka, czysty jest dobry, ale jak dla mnie w niewielkich ilościach, na ogół piję go z pepsi. Ale lubię też pić Jacka jak jest mi zimno, z jakąś dobrą herbatą, miodem i czystą witaminą C, zamiast cytryny, bo jak dodasz cytrynę do herbaty, to się wytwarza glin, a glin jest bardzo szkodliwy dla mózgu, no a co jest dla rozwoju ludzkości ważniejsze, niż prawidłowo działające mózgi. I uwielbiam kawę z Jackiem. Najlepiej kawę Irish Cream, ale jakakolwiek normalna, mielona kawa jest git z Jacusiem.
OK, to by było chyba tyle.
Inspiracja.
Piękny dzień zaczyna się wtedy, gdy twój umysł jest piękny. Kiedy budzisz się, poświęć sekundę i pomyśl o tym, jaki to przywilej po prostu być żywym i zdrowym. Gdy zaczniesz zachowywać się tak, jakby życie było błogosławieństwem, zapewniam cię, że zaczniesz tak je odczuwać. Czas doceniony jest czasem wartym przeżycia.
Autor nieznany.
Hhrrru?
Co tam u Was słychać? To ja Misha. Dawno mnie tu nie było, bo nie chciało mi się gadać. Chciałem Wam powiedzieć o kilku ciekawych rzeczach, które się mi ostatnio przydarzyły.
Zrobiłem wczoraj Emi niespodziankę. Haha, pięknie się udała. Bardzo lubię robić niespodzianki, bardzo lubię rozśmieszać ludzi, zadziwiać, lubię, jak się śmieją i cieszą, bo wtedy są dla mnie mili i lubię ludziom pomagać, podobno po to jestem na ziemi. No więc sobie pomyślałem, że zrobię niespodziankę Emi, na pewno się z takiej niespodzianki ucieszy. Przespałem prawie cały dzień i wciąż chciało mi się spać. Wszedłem do Emi do pokoju, tak bardzo cichutko, sprawdziłem, czy jest, no i była, ale nawet nie zauważ yła, że wszedłem. Ja rzadko tak cicho idę, że nikt mnie nie słyszy, ale potrafię tak iść i się udało. Tym bardziej było łatwo, że Emi miała słuchawki i słuchała jakiejśwrzeszczącej muzy. Więc ja bardzo cichutko wszedłem do mojego łóżeczka, do kosza, który stoi na łóżku Emi, bo ja mam kilka różnych łóżek. Wszedłem i się tak cicho śmiałem, bo byłem ciekawy, kiedy Emi mnie znajdzie co wtedy zrobi. Ale to strrrasznie długo trwało i nic, więc trochę się niecierpliwiłem, a w końcu zasnąłem. Obudziłem się dopiero jak przyszła ta wrzeszcząca Zofija, siedziała na łóżku i o czymś bardzo głośno gadała i nawet mnie nie zauważyła. I one tak bardzo długo gadały i gadały i nic, nikt na mnie nie zwracał uwagi, aż mi się trochę smutno zrobiło. Ale potem było śmiesznie. Emi się zapytała gdzie jest właściwie Misha, a Zofija powiedziała nie wiem, pewnie ciągle śpi na walizkach jak jakiś bezdomny, stary dziad. I wyszły z pokoju i wołały Miiiiiishaaaaa, Miiiishaaaa, Miiiiishaaaa. Śmieszne, nie? Aż się trząsłem ze śmiechu. No i wtedy właśnie one na chwilę przestały się drzeć, a ja tak się trząsłem, że aż kosz trzeszczał i jeszcze mlaskałem, bo takie to było wszystko śmieszne, one to usłyszały i na mnie lecą "Misha, Misha, Misheczka, co ty tu robisz, tu jest Misha, tu jest Misha, tu jest Miiiishaaaa", normalnie jakiś cyrk. Zofija powiedziała, że trzeba mi zmienić koc w łóżku, bo jest białoszary i mnie na nim nie widać. Przestraszyłem się, bo nie chciałem wstawać, nie lubię takiego zamieszania, ale to chyba był żart. Nie rozumiem czasem, po co ludzie żartują. Ja nie chciałem powiedzieć, jak długo tam już byłem, więc Zofijka mnie lekko podniosła i sprawdziła, jak jest ciepło w koszu. Było gorąco, więc się domyśliła, że już jestem bardzo długo. I byłem jeszcze dłużej, prawie do nocy. Potem tylko wstałem na kolację i Emi z Mamulą oglądały jakieś głupie filmy, a potem Emi mnie znowu wzięła do snu.
Ahaa. Ale jeszcze Wam nie opowiedziałem o jednej, bardzo ciekawej rzeczy. W niedzielę miałem bardzo daleką podróż. Naprawdę. Aż do kościoła. Spałem sobie milutko w garderobie, aż tu nagle mama mnie obudziła tak głośno Misha wstawaj i mnie podniosła. Pobiegłem na dół, żeby sobie znaleźć inne miejsce do snu, ale Mamula zaraz przyszła i przyniosła moje łóżeczko, właśnie ten kosz, który stoi u Emi. I Emi też była na dole. Mamula mnie położyła do tego kosza i powiedziała, że jestem bardzo grzeczny, bo się nie wyrywałem. Wtedy tylko usłyszałem taki dziwny dźwięk i już nawet nie mogłem się wyrwać, bo dookoła tylko była jakaś kratka i mogłem tylko patrzeć i słyszeć co jest nazewnątrz i Emi mnie głaskała. Potem ktoś mnie wziął w tym koszu na ręce i gdzieś długo niósł, strasznie trzęsło, potem mnie gdzieś położyli i trzęsło jeszcze bardziej i warczało. Ja już kiedyś byłem w tym trzęsącym i warczącym czymś, jak jechałem do lekarza, jak miałem chore oko. Emi mnie głaskała i mówiła cały czas, że jestem dobry, spokojny Misha. Starałem się być spokojny, ale się w środku denerwowałem, bo nie wiedziałem, co się dzieje. Potem to coś przestało warczeć, znowu byłem na podwórku, Emi mnie niosła i potem słyszałem bardzo dużo różnych dźwięków. Najwięcej to było psów. Strasznie głośno szczekały, potem mama postawiła mnie na ziemi w koszu i widziałem te wszystkie psy i mnóstwo ludzi i inne zwierzęta i wszystko dobrze słyszałem. Emi przy mnie była i mnie głaskała i podchodzili różni ludzie i się jej pytali, jak się nazywam, najczęściej jakieś dzieci i mnie głaskały, jedno się mnie wystraszyło, chociaż ja wcale nie jestem straszny, ktoś powiedział, że jestem bardzo ładnym królikiem, a jakieś dziecko, jak Emi mu powiedziała, że jestem Misha, to zawołało, mamo, patrz jaka ładna, ona nazywa się Misha. Mama rozmawiała z jakąś panią, że przyjechała, żeby mnie poświęcić, a Emi się śmiała, że będę miał chrzest. Mamula mówiła, że nie rozumie, czemu ludzie się tak dziwią, przecież samochody się święci i rośliny, to zwierzęta też trzeba i różne inne mądre rzeczy mówiła, to znaczy tak mi się wydaje, że to było mądre, bo ja z tego wszystkiego nic nie rozumiałem i w sumie nadal niewiele rozumiem, ale najważniejsze, że miałem przygodę. Ktoś bardzo głośno mówił coś o zwierzętach, a potem poleciała na mnie woda. Potem znowu Emi mnie niosła z powrotem i znowu siedziałem w tym warczącym czymś, a potem było najlepiej, bo mama pozwoliła mi chwilę pobyć na podwórku. Emi powiedziała, że byłem bardzo dzielny i spokojny, a do mamy powiedziała, że chyba bardziej się denerwowała niż ja, bo się bała, że ja się będę bał. Jak dobrze, że nikt nie widział, że się bałem. Potem byłem bardzo zmęczony i chciałem pospać, właśnie dlatego, żeby się tak nie denerwować i Emi zabrała mnie do domu i znowu położyłem się w garderobie.
Fajnie miałem, nie?
Pozdrawiam wszystkich bardzo Mishnie.
Misha.
Sobotnie miłe rzeczy.
Sobotę spędziłam bardzo miło.
W piątek wieczorem się zadeklarowałam, że potowarzyszę mojemu biednemu, wiecznie samotnie podrużującemu ojcu w podróży, służbowej rzecz jasna, do Koszalina. Wprawdzie istnieje reguła, że kierowcy cystern przewożących paliwo nie powinni przewozić pasażerów, co ciekawe jeszcze nie tak dawno w ogóle jej nie było, a my sobie normalnie z Tatulem jeździliśmy i nikt od żadnego nagłego wybuchu życia nie stracił, tylko na dłuższych trasach się czepiała kierowców na przykład policja, chyba raczej dlatego, że nie wszystkie tego typu pojazdy były przystosowane do przewożenia pasażerów, na przykład całą drogę jechało się na łóżku, czasem właśnie podczas takich dłuższych tras Tatul zabierał mnie ze szkoły, bo nie było innych możliwości, a ja miałam wtedy przygodę życia, natomiast potem jak była gdzieś w pobliżu policja musiałam się chować pod kocami. 😀 Teraz jednak jeśli już jeździmy gdzieś z Tatulem, to tylko na krótsze trasy, Koszalin to i tak było stosunkowo daleko. Wstaliśmy więc w sobotę koło czwartej, bardzo miło spędziliśmy podróż, pomijając fakt, że w Koszalinie, tam gdzie Tatul się rozładowywał, były jakieś chamskie ludzie, wskutek ich opieszałości zmarnowaliśmy całą godzinę, ale i tak w domu byliśmy koło dwunastej.
Potem z Zofijką jadłyśmy muffinki malinowe i grałyśmy w różne gry, aha, mówiłam Wam w ogóle, że Zofijka ma już stabilizator? Powiedzieli jej, że noga już nie jest złamana, chyba za tydzień jedzie do kontroli, jednak jeszcze ją boli to kolano i musi chodzić o kulach.
Popołudnie spędziłam bardzo miło, ucząc się walijskiego, słuchając walijskiej muzy, pisząc z walijskimi ludźmi. I z innymi ludźmi także.
Poza tym strasznie dużo czasu spędziłam w blogosferze, aaa… no i bym prawie zapomniała, dostałam ogromnie dużo książek z Audible od mojej koleżanki z Irlandii, też niewidomej, wreszcie się na pewno zmotywuję, żeby jeszcze więcej czytać po ingliszu, zwłaszcza, że większość tych książek dotyczy tematu, na jaki, jak już Wam kiedyś pisałam, obecnie mam sporego fisia i lubię go zgłębiać, mianowicie wszelkich zaburzeń dysocjacyjnych i spraw pokrewnych, a cała reszta również dotyczy psychologii, są tam też książki Casey Watson i Cathy Glass, z których tak niewiele jest przetłumaczonych na polski, a jeszcze mniej udało mi się znaleźć gdziekolwiek w sieci. Także po prostu świetnie.
Czytałam też w sobotę bardzo fajną książkę, "Ja Wiktoria" Cynthii Harrod-Eagles. Jako, że interesuję się Wielką Brytanią, jej historią, fascynują mnie też biografie słynnych kobiet i po prostu lubię królową Wiktorię, wiele przyjemności mi ta lektura sprawiła, mam jeszcze na podorędziu jedną książkę na jej temat, Rolanda jakiegoś tam, nie pamiętam w tej chwili, ale na razie nie będę jej zaczynać.
No i to chyba tyle.
Witajcie!
Chciałam już zrobić wpis dotyczący mojej czwartej fazuni, ale jak zwykle wyszło inaczej. Ostatnio słuchałam sobie radia Cymru FM i usłyszałam tam piosenkę, która obecnie znajduje się w moim awatarze. Piosenka owa, jak zresztą wszystko w radiu Cymru FM, jest po walijsku, nazywa się "Breuddwyd Yn Tyfu", polubiłam ją od razu, gdy ją usłyszałam, taki lekki folkpopik raczej stosunkowo łatwo jest polubić. W ogóle teraz lepiej poznałam wykonawczynię tej piosenki, niejaką Danielle Lewis i polubiłam jej muzykę ogólnie, nie tylko ten utwór. Ma on też swoją wersję angielską, o tytule "Dreams Grow", oba tytuły po naszemu znaczą dokładnie to samo, obie wersje znajdują się w moich plikach udostępnionych, bo angielska też chciałam Wam pokazać. Według mnie jednak ta angielska, mimo, że bardzo ładna, jest mniej naturalna, bo walijska została napisana jako pierwsza, i to angielskie o ile się orientuję jest trochę taką kalką tłumaczeniową raczej, no ale tak się tylko czepiam, bo mi się nudzi, i tak jest fajna. Miłego słuchania, jak zwykle ciekawa jestem wszelkich opinii.
Przyszedł czas na recenzję jednej z książek mojej ulubionej autorki, jaką jest Lucy Maud Montgomery.
Czary Marigold czytałam naprawdę bardzo wiele razy, co nie przeszkodziło mi sięgnąć po tą książkę ponownie po raz niewiadomo który z kolei i po raz drugi w oryginale. Oryginalny tytuł tej książki to "Magic For Marigold". Z tytułami polskimi też jest trochę zamieszania, ponieważ istnieją dwa tłumaczenia tej książki na nasz język, a przynajmniej tylko o tylu mi wiadomo, jedno Karoliny Bałłaban pod tytułem "Czarodziejski Świat Marigold", a drugie, bardziej współczesne, Magdaleny Koziej-Ostaszkiewicz "Czary Marigold". Ja więcej razy czytałam tę pierwszą wersję, każda ma swoje plusy i minusy, ale jednak chyba bardziej podoba mi się przekład Koziej-Ostaszkiewicz.
Książki Lucy Maud Montgomery są zaliczane do książek dla dzieci i większość z nich istotnie dla dzieci świetnie się może nadawać, jednakże warto czytać je także później, bo dopiero wtedy można dostrzec bardzo wiele rzeczy, których jako dziecko się nie dostrzegło, zresztą w ogóle za każdym razem, gdy czyta się jakąś książkę, dostrzega się coś innego. Do takich książek, w których wiele rzeczy odkryć można dopiero z czasem, należą właśnie "Czary Marigold".
Marigold Lesley urodziła się po śmierci swojego ojca, mieszka razem ze swoją mamą – Lorraine, – oraz innymi członkami rodziny i dwoma kotami w domu o nazwie Świerkowy Obłok, Świerkowa Kępa, czyli po prostu Cloud Of Spruce. W skład jej najbliższej rodziny wchodzi prócz matki: starsza babka – osoba o bardzo wnikliwym umyśle, lubiąca krytykować innych, bardzo inteligentna, dość władcza i apodyktyczna, ale generalnie jest pozytywną postacią, niestety umiera, gdy Marigold ma kilka lat – młodsza babka – kobieta o stalowej woli, bardzo urodziwa, młodo wyglądająca, szczerze mówiąc ja jej za bardzo nie polubiłam – wujek Klondike – były żeglarz, człowiek o nieco zawadiackim poczuciu humoru i podejściu do życia- ciocia Marigold – lekarka, żona wuja Klondike'a, uratowała życie Marigold, gdy była bardzo malutka, wskutek czego dziewczynka została nazwana jej imieniem,. Poza tym ma jednak niezmierzone ilości ciotek, wujków, stryjków, babek ciotecznych, dziadków wujecznych i innych pociotków. Niektórych to wkurza, ale według mnie jeszcze bardziej ubarwia fabułę. Lesleyowie stanowią swojego rodzaju klan, także Marigold wychowywana jest w poczuciu dumy z przynależności do swojej rodziny.
Marigold jest dziewczynką obdarzoną bujną wyobraźnią, bardzo wrażliwą i oryginalną. W książce przeżywamy wraz z nią bardzo różne przygody, przyjemne i beztroskie chiwile dzieciństwa, problemy, poznajemy świat jej fantazji, który jest naprawdę ogromnie bogaty.
Marigold odbywa wizyty do różnych swoich krewnych, gdzie niemal zawsze poznaje jakieś dziecko, z którym się zaprzyjaźnia lub po prostu spędza czas, przeżywając różnego rodzaju przygody, czasami też przyjeżdżają do niej inne dzieci, jak na przykład kuzynka Gwennie, której Marigold z początku nienawidziła, bo ciotka Josephine zawsze ją do niej porównywała i stawiała jej Gwennie za wzór, okazało się natomiast, że Gwennie ma w sobie bardzo dużo ikry, wymyśla zwariowane zabawy i że można z nią fantastycznie spędzać czas, odwiedziła ją też niemniej psotna z natury rosyjska księżniczka Warwara. W książce widać wyraźnie, że Marigold ma jakąś podświadomą ambicję, żeby stać się bardzo dobrą, wątek ten pojawia się w kilku rozdziałach, najpierw Marigold odczuwa gwałtowne powołanie, żeby stać się misjonarką i jest dobra aż do bólu, a potem podczas jednej z wizyt u rodziny poznaje niejaką Paulę Pengelly, która "bawi się w religię", wciąga do tej zabawy Marigold, dziewczynki odmawiają sobie różnych przyjemności i cała ta zabawa ma dość skrajną formę, co wygląda dość śmiesznie. W ogóle Marigold jest raczej perfekcjonistką, co przejawia się nie tylko w próbach bycia "dobrą", ale także w jej wysiłkach kulinarnych, o których jest mowa w jednym z rozdziałów i które, w przeciwieństwie do bycia nieludzko dobrą, zdecydowanie nie idą na marne. Ponieważ Marigold jest jedynym dzieckiem w Świerkowym Obłoku, na co dzień nie miała za bardzo z kim się bawić, dlatego też wymyśliła sobie przyjaciółkę z wyobraźni, mimo, że młodsza babka konsekwentnie próbowała wybić jej to z głowy. Przez długi czas była to jej najlepsza przyjaciółka, lepsza od wszystkich prawdziwych dzieci, jakie znała.
Uważam, że książka ta jest bardzo dobrą lekturą i dla dzieci, i dla młodzieży, i dla dorosłych, ja zawsze mam ogromną przyjemność z jej czytania, jak i przy każdej książce Maud.
Komu mogłabym ją polecić? Przede wszystkim tym, którzy nigdy wcześniej nie czytali książek Montgomery lub czytali jedynie "Anię Z Zielonego Wzgórza", to znaczy pierwszą część tego cyklu. Także tym, którzy lubią książki Maud, a jeszcze Marigold nie czytali. Tym, którzy czytali, też polecam przeczytać po raz kolejny. Polecam tę książkę wszystkim dzieciom, ja sama przeczytałam ją w wieku mniej więcej lat 12, nie wiem, czy we wcześniejszym wieku normalne dziecko nie pogubi się w ilości krewnych Marigold i innych podobnych szczegółach, które w obfitości tam występują, ale zawsze można spróbować. Moja Zofijka jednak, która ma lat 10, myślę, że by tego nie strawiła. Poza tym mogę tę książkę polecić wszystkim dziewczynom i kobietom, wszystkie książki Lucy Maud Montgomery zdecydowanie mają właściwości kształtujące żeńskie mózgi, kształtują wszystkie mózgi, męskie także, ale żeńskie szczególnie. Poleciłabym Marigold także wszystkim tym, którzy chcieliby powrócić do chwil dzieciństwa, bądź to żeby przypomnieć sobie swoje własne szczęśliwe chwile z tego okresu, bądź, żeby czytając o stosunkowo beztroskim dzieciństwie Marigold nadrobić braki z własnego, jeśli nie było aż tak szczęśliwe. NO i wszystkim tym, którzy lubią sobie wyobrażać różne rzeczy, którzy lubią przebywać na łonie natury, ludziom wrażliwym i może nieco idealistycznym, tak jak Marigold. Aha, no i tym, którzy lubią, tak jak ja, dobrze zarysowane osobowości bohaterów książkowych.
Na koniec chciałabym się z Wami podzielić kilkoma cytatami z tej książki, na ogół nigdy nie czytam książek w ten sposób, że po ich przeczytaniu zostają mi w mózgu jakieś konkretne myśli z niej w całości, niczego też raczej z książek nie wypisuję, ale czytając Marigold po raz niewiadomo który z rzędu, zwracałam uwagę na poszczególne zdania i na zawartą w nich mądrość, albo na to, czy się z nimi zgadzam, czy nie.
"Nie przejmuj się zbytnio tym, co ludzie powiedzą. Rób, co ci się w życiu podoba, jeśli tylko będziesz mogła potem w lustrze spojrzeć sobie w twarz."
"Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak będziesz mogła, Marigold. Marzenia są nieśmiertelne. Czas nie może ich zabić ani zniszczyć. Można się zmęczyć rzeczywistością, ale nie marzeniami."
"Im więcej jest w twoim życiu rzeczy, w które wierzysz, tym bardziej jest ono, jak ty to mówisz, "interesujące"."
"Jeśli będziesz gonić za mężczyzną, to ci ucieknie. Każdy ucieka, gdy jest ścigany. To tkwi w naszej naturze."
"Ciocia Clo rzeczywiście jest ciocią któregoś z Lesleyów, choć Marigold nigdy nie pamięta czyją. Nie lubi jej, tak samo jak wujek Klon, który utrzymuje, że Clo jest zbyt szpetna, by żyć. – Pod skórą jest na pewno godna miłości – powiedziała kiedyś ciocia Marigold, będąca świeżo po lekturze Kiplinga. – Niech więc ją zdejmie, u licha! – odpalił wujek."
"Najtrudniej w życiu jest być sprawiedliwą. O ileż łatwiej jest być wielkoduszną".
"Nie mogę nic na to poradzić, że podoba mi sie tyle rzeczy i jestem z tego zadowolona. Dzięki temu życie jest o wiele bardziej interesujące."
Wczorajsze miłe rzeczy.
Witajcie!
Wczoraj spotkało mnie dość dużo miłych rzeczy.
Pierwszą miłą rzeczą było to, że wreszcie się wyspałam. Niestety znowu miałam jakieś przedziwne koszmary, ja nie wiem, skąd mój mózg to bierze, ale ale mimo to się wyspałam, bo ostatnio jakoś mi to nie wychodziło i już tak trochę łaziłam jak Zombie.
Zofijce zdjęli gips. Na pogotowiu mówili, że będzie sześć tygodni, ale pojechały wczoraj z Mamulką na chirurgię i tam jej zdjęli, żeby zrobić prześwietlenie i okazało się, że nie będzie już potrzebny, założyli jej stabilizator, czy też raczej, jak twierdzi Zofijka, stalibizator, którego ma nie zdejmować w ogóle i musi cały czas chodzić o kulach, żeby tej nogi nie przeciążać, zwłaszcza, że jeszcze ją to kolano boli.
Wczoraj były urodziny Cornelisa Vreeswijka, obiektu mojej trzeciej fazy, któremu wczoraj poświęciłam wpis. Sam fakt, że były wczoraj jego urodziny, jest dla mnie miłą rzeczą, przy okazji też w szwedzkim radiu zrobili reportaż o Vreeswijku, którego pierwszej części wczoraj słuchałam i jak już pisałam aż się rozkleiłam, natomiast na stronie Dagens Nyheter pojawił się quiz o Vreeswijku, który ja postanowiłam zrobić i, o czym również pisałam, nie znałam odpowiedzi tylko na jedno pytanie, choć sama nie wiem, czy to dobrze, czy świadczy to o jakimś moim fiśnięciu, no ale tak już jest ze wszystkimi moimi fazami.
Był to dzień ważny także dla obiektu mojej czwartej fazy, o którym jeszcze Wam kiedyś napiszę osobny wpis, na razie powiem tyle, że obecnie odbywa się taki bardzo ważny walijski festiwal Eisteddfod, w którym między innymi on bierze udział, no i wczoraj miał taki wielki koncert, który, ku mojej niebotycznej wdzięczności, transmitowało BBC Radio Cymru.
Zrobiłyśmy sobie też wczoraj bardzo fajny wieczór z Mamulką, jak to moja Mamulka określiła, wieczór filmowy, nic fajnego w TV nie leciało, ale my i tak miło spędziłyśmy czas, bardzo fajnie się nam nawijało, jadłyśmy różne rzeczy, które zostały z kolacji, którą Mamulka robiła w weekend dla naszych sąsiadów, bo ich zaprosiliśmy, Mamulka zawsze przy jakichś takich okazjach wystawi na przykład oliwki, albo kapary, żeby było tak elegancko i w ogóle, ale okazało się, że oni chyba tego nie lubią, tym lepiej dla nas, bo został cały słoik oliwek i pełno papryczek chilli i w ogóle różnych takich rzeczy, piłyśmy też martini, Mamulka też, co prawda kiedyś mówiła, że zawsze ją po nawet malutkich ilościach alkoholu boli mózg, więc się zdziwiłam, ale Mamulka stwierdziła, że mózg jej nie będzie bolał, no i nie boli chyba, bo wszyscy by raczej wiedzieli. 😛
Jeździliśmy sobie wczoraj z Tatulem po Laponii. Na mapach Google oczywiście, już Wam pisałam, że bardzo często zwiedzamy świat w ten sposób.
No i kończyłam wczoraj czytać "Magic For Marigold", o której również już Wam pisałam, wiele radości mi sprawiło czytanie tej książki, jak zawsze z Montgomery, zaraz będzie jakaś tam recenzja.
Wreszcie się na coś zdecydowałam. Myślałam o czymś bardziej niekonwencjonalnym, ale w końcu wybrałam moją najbardziej ulubioną piosenkę Cornelisa o tytule "Grimasch Om Morgonen". Najbardziej podoba mi się w niej text, który jest dość smutny i cyniczny, ale piękny, ale wszystko w niej jest piękne. Ciekawa jestem jak zwykle Waszych opinii. 🙂
Opowiem Wam trochę o Vreeswijku, opowieść będzie długa, o Jego życiu jak i twórczości. W jakieś bardzo szczegułowe rzeczy wchodzić nie będę, ale nie będę ograniczać się też wyłącznie do przedstawienia suchych faktów o Cornelisie. Pokażę Wam też moje tłumaczenia Vreeswijka, chociaż to bardzo górnolotne określenie. One wciąż są przeze mnie doskonalone i myślę, że sporo czasu upłynie, zanim naprawdę będę mogła być z nich dumna. "Kołysanka Dla Bim…" najprawdopodobniej ma kilka błędów, "Niebieski Sen" nie jest cały, tylko półtorej zwrotki, a wiersz "Apollinaire" przetłumaczyłam bardzo dosłownie i wydaje mi się, że dość sucho, po prostu tak jak było, tak przetłumaczyłam, ale innego pomysłu nie miałam. Wiersz ten jest biały, a do tego króciutki więc większych problemów mi co prawda nie sprawił, ale mojej polskiej wersji daleko do oryginału. No ale tak to już jest z genialnymi ludźmi jak Cornelis, że nikt ich nie pobije.
Cornelis urodził się 8 sierpnia 1937 roku, swoją drogą kiedyś słyszałam, jak jeszcze zgłębiałam tajniki astrologii, że jak ktoś się urodzi w urodziny miesiąca, czyli np. 1 stycznia, 2 lutego, 3 marca itd. to ma duże szanse na to, że będzie genialny. Ile w tym jest prawdy tak ogólnie to nie wiem, ale u Vreeswijka się sprawdziło. I pomyśleć, że ja miałam się urodzić 2 lutego. Stety lub niestety tak się nie stało i urodziłam się dzień wcześniej. Urodził się oczywiście w Holandii, jak już pisałam w pierwszym wpisie, dokładnie w Ij Muijden, w gminie Velsen, w prowincji Holandia Północna. Ij Muijden to miasto portowe, więc praktycznie nad samym morzem. Jego tatuś – Jacob Vreeswijk – był kierowcą i właścicielem firmy transportowej, a mamusia – Jeanne -z którą Cornelis miał podobno bardzo dobrą relację, zajmowała się domem. Cornelis był ich pierwszym dzieckiem, miał jeszcze trzy siostry: Marianne, Idę i Toni. Jak chyba wszystkim wiadomo, dwa lata później – 1939 – nastąpiło cóś tak strasznego jak II Wojna Światowa i Jacob Vreeswijk miał jakiś problem ze swoją firmą, nie wiem, czy mu ją Niemcy zabrali, czy co z nią zrobili, w każdym razie był z tym jakiś problem. Rodzice Cornelisa chcieli go ochraniać przed nazistami, i tu jest dla mnie kwestia bardzo niejasna gdyż: w tym właśnie czasie panowała u nich epidemia gruźlicy, i wiele dzieci w wieku Cornelisa stało się jej ofiarami, nie wiem jednak jak rzecz się miała z Nim samym, ponieważ rodzice ukryli go w klasztorze w Ij Muijden i wszystkim mówili, że to dlatego, że miał gruźlicę. Jednak spotkałam się z wersją, że tak naprawdę nie miał gruźlicy, tylko jego rodzice wymyślili taki powód, żeby był bezpieczny podczas wojny, z kolei jednak gdzie indziej pisze, że przez jakiś czas musiał walczyć o życie. I komu tu wierzyć? Jedno jest pewne, że w czasie wojny był w klasztorze, chociaż on i jedno z jego rodziców (chyba tatuś) byli protestantami. Ij Muijden jest – a przynajmniej wtedy było miejscowością – w której żyli zarówno katolicy i protestanci i obie te religie swobodnie mogły tam szerzyć swoją kulturę, a ludzie mogli bez problemu wyznawać albo to, albo to i nikt nikomu pod tym względem nie przeszkadzał. Cornelis kiedyś nawet wspominał, że tam nastąpił pierwszy jego świadomy kontakt z wiarą katolicką, ale i z muzyką, bo codziennie słyszał, jak siostry śpiewały i twierdził, że to było magiczne. On tam był na jakiejś specjalnej diecie, nie mam pojęcia dlaczego, może przez tą gruźlicę czy coś, no w każdym razie one go strasznie tłusto karmiły, co się oczywiście skończyło w dość jasny sposób. Słyszałam też dość nieprawdopodobną historyjkę o tym, że kiedy wojna się skończyła i mamusia po niego przyjechała, musieli go do domu ciągnąć na taczce, bo nie mógł się udźwignąć na nogach, co oczywiście wzbudziło rozbawienie innych dzieci.Hm, mało wiarygodnie to wygląda, no ale dobra, tak słyszałam. No cóż. Takie jest życie. W ogóle on tam w tym całym skichanym klasztorze mógł się widzieć z mamusią i z babcią tylko przez kratki i bardzo rzadko. Straszne. A On twierdzi, że miał szczęśliwe dzieciństwo. Tymczasem podczas gdy Vreeswijk jeszcze znajdował się w klasztorze, nasz szanowny Jacob Vreeswijk wyjechał sobie szukać szczęścia w świecie, a konkretnie w Szwecji. I chyba je znalazł, bo jak wrócił do Holandii, to stwierdził, że chciałby się tam przeprowadzić. Mamusia chyba na początku nie bardzo była zadowolona, zwłaszcza, że od urodzenia Cornelisa przyszły na świat jeszcze dwie dziewczynki – Ida i Marianna – które były malutkie, ale w końcu najwidoczniej dała się namówić, bo wyemigrowali do Szwecji. Było to dokładnie w 1949 roku, Cornelis miał wtedy dwanaście lat. W trzy lata później urodziła się jeszcze Toni. Oczywiście nikt z nich – a przynajmniej na pewno nie Cornelis – nie umiał mówić po szwedzku. To oczywiście bardzo utrudniało komunikację z ludzkością, mimo że holenderski i szwedzki mają troszkę wspólnego, z racji na spokrewnienie z językami starogermańskimi czy jak im tam i mimo, że Cornelis całkiem dobrze znał angielski, no ale w desperacji zaczął się uczyć szwedzkiego. Najpierw w bardzo ciekawy sposób, czytając komixy, aż w końcu poszedł do szkoły. Wcale nie do jakiejś przygotowawczej czy cóś. Do normalnej szwedzkiej szkoły z normalnymi szwedzkimi dziećmi, chociaż mówił po szwedzku chyba dość słabo. Przełom nastąpił gdy kiedyś mieli cóś tam czytać o witaminach. Hmm, tu nie wiem jak to Wam dobrze wyjaśnić. Zarówno po szwedzku i holendersku witamina pisze się tak samo: vitamin. Ale po holendersku v czyta się jako f, czyli będzie fitamin. Za to w Szwecji fitta, czyli słowo brzmiące dość podobnie to jest tyle co (z góry sorry za wulgarność) cipa. No i Vreeswijk zamiast vitamin powiedział fitamin, a wiadomo jak to dzieci w tym wieku, takimi rzeczami się jarają, zresztą myślę, że nie tylko dzieci w tym wieku, ale one najbardziej, no i zaczęły się oczywiście śmiać. To go tak strasznie przybiło, że w końcu Jacob Vreeswijk znalazł mu nauczycielkę, którą była niejaka Nina Sp?nberg czy jakoś tak się ona zwała i która za wiele problemów z nim chyba nie miała, bo z tego co wiem, już po pół roku nauki umiał się biegle porozumiewać szwedzką nawijką. Też tak chcę. Może gdybym się urodziła dzień później, ze mną byłoby podobnie? Cóż. Niektórzy opowiadają historyjki, że już wtedy Cornelis fascynował się szwedzką literaturą, co najprawdopodobniej jest prawdą, niemniej jednak śmiem wątpić, że była to literatura klasyczna, jak któś stwierdził, bo myślę, że dwunastoletnie dziecko, zaczytujące się szwedzką klasyką, choć rzeczywiście musi być niesamowicie inteligentne, musi być też nudne i zamulaste. Wyobraźcie sobie na przykład polskie dziecko w tym wieku czytające Mickiewicza, i to tak z pasją. A cornelis zamulasty nie był w żadnym razie. Można o nim dużo mówić, ale na pewno nie da mu się w żaden sposób zarzucić nudności i zamulastości. A czas leciał, i Vreeswijk coraz bardziej uwielbiał muzykę i szwedzką literaturę. Najchętniej słuchał niejakiego Josha White'a, to jest jakiś gościu od jazzu, nic bliższego Wam nie powiem, bo jazz jest mi tak obcy jak istoty żyjące na Jowiszu, o ile w ogóle istnieją, no chyba, że mówimy o jazzie w twórczości Cornelisa. Z czasem słuchał też dużo bluesa, muzyki szwedzkiej i francuskiej, rocka i w ogóle. W kwestii literatury z kolei najbardziej fascynował się Carlem Michaelem Bellmanem, który był także pieśniarzem, i którego utwory później niejednokrotnie wykonywał, Nilsem Ferlinem itd. Kształcił się na pracownika socjalnego, chciał zostać dziennikarzem, ale na studiach coraz bardziej pochłaniała go muzyka. Sam nauczył się grać na gitarze i często grał na rużnych spotkaniach studenckich. Pierwszy odkrył go Fred ?kerström, którego ja nie lubię, a którego bardzo często porównuje się z Vreeswijkiem, bo podobno robią podobną muzykę. Fred zaproponował mu, żeby pojechał z nim w tourne po Szwecji. W raz z nimi pojechała też Ann-Louise Hansson. Fred chciał, żeby Cornelis pisał mu piosenki. Na koncertach publiczność od razu pokochała Cornelisa, który śpiewał zarówno solo Swoje własne piosenki jak i z Fredem i Ann-Louise. Część piosenek, które śpiewali razem, była również autorstwa Vreeswijka o ile się nie mylę. Z tego okresu pochodzą Jego piosenki "Brev Fr?n Kolonien" (List Z Kolonii) bardzo śmiszna piosenka, "Mordar-Anders" (Zabujca Anders), "Teddybjörnen" (Miś) czy "Milan" (Młynarz), które rozśmieszały ludzi. I tak się rozpoczęła popularność Vreeswijka. Potem Fred skontaktował Go z producentem Andersem Burmanem, któremu Vreeswijk zaśpiewał swoją piosenkę "Häst-P?-Tacket-William" i podpisał kontrakt z wytwórnią Metronome czy jak się tam ona zwie, i z nią współpracował najdłużej. Pierwszy album Cornelisa nazywa się (Ballader Och Oförskämdheter" (Ballady I Obelgi) to się chyba tłumaczy czy jakoś tak, i pojawił się w roku 1964. Oczywiście wielka furora, no i słusznie, bo cały album jest genialny począwszy od "Ballad P? En Soptipp" (Ballada Na Śmietnisku" aż na kołysance dla Jego synka – Jacka – kończąc, swoją drogą genialnie się przy niej zasypia. Potem pojawił się album "Ballader Och Grimascher". Co to jest grimasch to jak któś chce się dowiedzieć, to niech się pyta Vreeswijka, a jak się dowie to niech mi powie, bo ja nie wiem. Wydaje mi się, że nawet wcześniej coś takiego jak grimasch nie istniało, dopóki Cornelis tego nie wymyślił, wiem tylko jedno, że piosenka o tytule "Grimasch Om Morgonen" jest przecudowna, więc grimasch musi być czymś genialnym. Następnie pojawił się również świetny album "Grimascher Och Telegram". W roku 1968 zaś "Tio Vackra Visor Och Personliga Persson" (Tio Vackra Visor to dziesięć pięknych pieśni, a "Personliga Persson" to ostatnia piosenka na tym albumie, dosłownie tytuł tłumaczy się jako prywatny Persson, jest to o koledze Vreeswijka, który miał na nazwisko Persson, ale ponieważ jest to bardzo popularne nazwisko w Szwecji, stwierdził, że jest zbyt prozaiczne i zmienił je na Person, co, jak się zapewne domyślacie, oznacza osobę. Według mnie jest to jeden z lepszych albumów Vreeswijka. Kolejny zasługujący na uwagę albumik to "Cornelis Sjunger Taube", na którym znajdują się piosenki niejakiego Everta Taube w wykonaniu Vreeswijka. Potem pojawił się następny świetny albumik, nagrany podczas koncertu w Geteborgu "Cornelis Live". Potem pojawiło się jeszcze między innymi "Fr?n Narrgnistor Och Transkriptioner Och Linneas Fina Visor", "Vildhallon" (czyli Dzika Malina), "Movitz, Movitz" (Movitz to bohater carla Michaela Bellmana z tomu Fredmans Epistlar, polski przekład nazywa się "Fredmanowe Posłania", i na tym albumie znajdują się utwory Bellmana w wersji Cornelisa". Kolejny genialny album to "Felicias Svenska Suit" (Felicia to bohaterka piosenek Vreeswijka,która jest jednocześnie przede wszystkim bohaterką książki "Varulven" (Wilkołak) norweskiego pisarza duńskiego pochodzenia, Axela Sandemose, no i właśnie Felicia tak zainspirowała Vreeswijka i piosenka Felicia Adjö powstała w Brazylii, podczas gdy Cornelis grał w filmie "Svarta palmkronor" (Czarne korony palm) Po Felicii pojawił się kolejny album "Turistens Klagan" (taki tytuł ma też piosenka Cornelisa znajdująca się na tym albumie. Turistens Klagan to Lament Turysty). Potem powstał album "Cornelis Sjunger Victor Jara", na którym Vreeswijk śpiewa piosenki chilijskiego artysty Victora Jara, po szwedzku oczywiście, ale nie wszystkie i nie w całości są po szwedzku, zresztą sam je na szwedzki przetłumaczył. Potem był bardzo dobry albumik o tytule "En Spjutkastares Visor", potem jeszcze "Hommage Till Povel" (album ów jest hołdem dla niejakiego Povela Ramela, również szwedzkiego artysty, bardzo cenionego w swej ojczyźnie). KOlejny album nazywa się "Mannen Som Älskade Träd" (Człowiek, który kochał drzewa) i powstał w Norwegii, niemniej jednak jest tak samo szwedzki jak wcześniejsza i późniejsza szwedzkojęzyczna twórczość Cornelisa. Ostatni album (1987) powstała miesiąc przed śmiercią Vreeswijka. Nazywa się "Till Fatumeh" (Fatumeh to forma imienia Fatima, a ona sama wywodzi się z kolei z książki niejakiego Gunnara Ekelöfa "Sagan om Fatumeh" (Bajka o Fatumeh). ). Oczywiście wszystkich albumów było jeszcze więcej, poza tym Cornelis jeździł także do Holandii i tam też tworzył muzykę również bardzo dobrą. Poza tym przez jakiś czas jeździł sobie głównie po Europie (acz nie tylko), a nawet przez jakiś czas mieszkał w Belgii, we Francji, w Danii.
Jeszcze trochę o Jego życiu Wam opowiem. Jakoś w latach sześćdziesiątych, Vreeswijk poznał Ingalill Rehnberg, która była pielęgniarką w szpitalu psychiatrycznym, i została Jego żoną i urodziła mu synka w roku 1964, który nazywa się Lars Jacob, czyli w skrócie Jack. W tym czasie zaczynają się przygody Cornelisa z używkami: alkohol, szlugi, dextryna i różne leki w stylu Neospazmina. Też mniej więcej w tym czasie Vreeswijk zagrał w filmie "Svarta Palmkronor" o którym już wspominałam, z akcją w Brazylii. Wiem też, że gdy był w związku z Ingalill, to kupił sobie i jej jakąś łódź, czy jacht, czy coś takiego, i sobie tam mieszkali, ale wszystko im się zatopiło. Bliższych szczegółów nie znam. O tym opowiada zresztą piosenka "Jag hade en g?ng En Bat" (Miałem kiedyś łódź), która jest co prawda tłumaczeniem jakiejś angielskiej piosenki, a w każdym razie ma jej melodię i podobny styl, ale w Szwecji uchodzi za piosenkę Vreeswijka i jest i powinna być traktowana raczej odrębnie. Zrobił ją z Ann-Louise Hansson. Cornelis kilka razy wylądował w więzieniu. Potem Jemu i Ingalill zaczęła się sypać relacja, w związku z czym się rozwiedli. Jack został z Tatusiem. Cornelis ponoć zarabiał dość dużo, ale jak któś gdzieś stwierdził, "pieniądze jakoś dziwnie szybko znikały", nie płacił w ogóle podatków, twierdząc, że nie będzie utrzymywać tych wszystkich oszustów, czyli szwedzkiego rządu. W związku z tym był zadłużony straszliwie, i nie miał zbyt lekko, no więc stres sobie w wiadomy sposób rozładowywał, za pomocą dextrynki, szlugów i innych takich "dobrodziejstw" natury. Z Jackiem wyjechał do Holandii, sam został tam przez jakiś czas, ale Jack został tam na dłużej, i mieszkał chyba u babci. To bardzo dobrze dla niego, tak uważam. Może się Wam wydawać tak jak mi z początku, że ten biedny Jack musiał mieć strasznie trudne życie z takim genialnym Tatusiem, ale Jack mówi, że otrzymał od niego wiele miłości, i co ciekawe, zawsze czuł się bezpiecznie przy Swoim crazy Tatusiu, z którym nigdy nic nie wiadomo. Mama Jacka ułożyła sobie życie z jakimś innym facecikiem i ma o ile pamiętam dwójkę dzieci: Katję i Teodora, a Vreeswijk znalazł sobie taką jedną Bim. Bim Warne. Ale Bim to jej pseudonim artystyczny, bo Bim jest aktorką. Naprawdę nazywa się Birgitta Gunvor Linnea Warne. Możliwe więc, że Linnea, do której Cornelis adresował niektóre Swoje piosenki to właśnie Bim. Bim opisuje swój związek z Cornelisem jako fascynujący, a zarazem jako drogę między niebem a piekłem. Zamieszkali gdzieś tam w jakiejś willi, po której raczej można by się domyślać, że Cornelis jest kapitalistą, a nie komunistą, chyba w Alings?s no ale ważne, że dobrze im się żyło.. Bim jest w ogóle ogromnym źródłem informacji o Vreeswijku, żyła z nim chyba najdłużej. Gdy Cornelis był z Bim, stał się już naprawdę uzależniony od dextryny, a ona robi naprawdę spustoszenie w psychice (dextryna, a nie Bim, tak w razie gdyby któś miał wątpliwości), w dodatku niewykluczone, że miał też jakieś predyspozycje do tego, żeby ześwirować, w sensie genetyczne czy cóś, w związku z tym zaczęła mu się robić paranoja i w ogóle. Przede wszystkim jednak był dosłownie chory z zazdrości. Mądrzy ludzie nazywają to zespołem Otella. Nie mógł pozbyć się myśli, że Bim ciągle go zdradza, i zawsze chciał ją kontrolować. Jednocześnie wiedział, jak bardzo jest to nieracjonalne, ale nie mógł się pozbyć takich dziwnych przeczuć. To musiało być straszne. A Bim nie mogła mu niczego wyperswadować, a nawet jak, to tylko na jakiś czas, bo przecież według Niego ona może równie dobrze cały czas Go oszukiwać. Więc dla Bim to też było bardzo bolesne, ale dlatego starała się mu jak najczęściej okazywać swoje uczucia, bo nawet nie pomyślała o tym, żeby zdradzić Cornelisa. W filmie o Cornelisie jest nawet taka scena, że on jeszcze przed ślubem z Bim siedzi sobie w domu, i wraca Bim z jakiegoś tam klubu książki czy czegoś takiego. Vreeswijk się jej pytał, co robiły i o czym rozmawiały i w ogóle, a ona mówi, że nic specjalnego, jak zwykle o książkach. No to Cornelis stwierdził, że skoro jest taka powściągliwa, to na pewno nie tylko, bo te wszystkie lesbijki (miał na myśli koleżanki Bim) na pewno się jej pytały, dlaczego ona wychodzi za takiego piiiip jak On. Oczywiście to nie była prawda, ale ona nie umiała Mu tego wytłumaczyć, też się zirytowała no i się pokłócili, chociaż Vreeswijk był taką osobistością, która raczej unika konfliktów. Niemniej jednak mam takie wrażenie (jak najbardziej osobiście, nie wiem czy tak było), że mimo tak ogromnych trudności z Bim było Mu najlepiej. Do tego jeszcze dochodził fakt, że według wielu osób z jego otoczenia miał trudności z nawiązywaniem trwałych relacji z ludźmi i rzadko się przed kimś umiał otworzyć, bo podobno wcześniej wiele razy był przez ludzi oszukiwany, dlatego obawiał się, że taka sytuacja może się powtórzyć. Najgorsze jest kurczę to, że mimo wszystko takie sytuacje dość często się zdarzały. Życie. Potem rozwiódł się także z Bim, ale to już odrębna, długa historia. Przez jakiś czas był sam, (przynajmniej formalnie…) aż potem ożenił się z niejaką Anitą Ströndell, piosenkarką, z którą też troszeczkę współpracował. O tym etapie jego życia nie wiem właściwie nic. Gdy rozwiódł się z Anitką, pojechał sobie do Kopenhagi, chociaż właściwie powinnam dodać, że oni razem też dużo podróżowali, w szczególności po Brazylii, i gdy pojechał do Kopenhagi, żeby rozwijać Swoją genialną karierę, tam zdiagnozowano u niego cukrzycę. W związku z tym koniec z chlaniem, bo inaczej nie przeżyje dłużej jak pół roku. Jednak nawet cukrzyca ma jakieś dobre strony, a raczej presja, jaką wywiera na ludzi swoim istnieniem. Po dwóch latach okazało się coś jeszcze straszniejszego, Cornelis miał raka wątroby, no i nic się z tym nie dało zrobić, bo to już się bardzo rozwinęło. W związku z tym ostatni Jego album, charyzmatyczna "Till Fatumeh" została w dużej części stworzona w bardzo inspirującym do działania miejscu, w szpitalu. Aha, jeszcze wcześniej odbyło się coś bardzo znaczącego dla Vreeswijka. W lipcu 1987 roku pojawił się na festiwalu w Roskilde w Danii, pomimo iż był już bardzo wyniszczony. Potem Jego sława i popularność gwałtownie wzrosła, szkoda tylko, że tak długo rosła, że od Roskilde zdążyło upłynąć prawie pół roku, w związku z tym Vreeswijka nie było już wśród żywych i dopiero wtedy cała Szwecja się obudziła do życia i zaczęła wielbić Vreeswijka. Jeszcze w ostatnich miesiącach Jego życia ludzie nie byli Mu aż tak przychylni, aczkolwiek miał też trochę bezkrytycznych, pełnych uwielbienia fanów, ale trochę miał ich zawsze. Umarł jednakże w samotności, w Sztokholmie 12 listopada 1987 roku i został pochowany na Cmentarzu Katarzyny również w Sztokholmie. Pod koniec życia jak mówi Jack, miał jeszcze większe objawy paranoiczne. Matko, straszne, prawie w ogóle nie ufać ludziom. No ja nie mówię, żebym była jakimś bardzo ufnym stworzeniem, niee, w ogóle, ale tak kompletnie nikomu? Myśleć że wszyscy są źli i okropni? Niee nie mogę o tym myśleć. A jak mówią o Vreeswijku Ingalill i Bim? Ich opinie o Vreeswijku się pokrywają. Ingalill twierdzi, że choć na scenie Vreeswijk wykazywał się niesamowitą charyzmą i samokontrolą, co zresztą wszyscy wiedzą, to znaczy wszyscy, którzy wiedzą coś o Vreeswijku i chociaż byli osobiście na Jego koncercie, albo słuchali, i chociaż zawsze dobrze wiedział czego chce jeśli chodzi o muzykę, nigdy też nie było tak, że dawał Sobą rządzić jakimś tam producentom czy menadżerom, to jednak w życiu prywatnym było zupełnie inaczej. Jak to w życiu. Wszystkie maski opadają i jesteśmy po prostu Sobą. A Vreeswijk był porządnie, OOSTRO zakomplexiony, chociaż ja naprawdę nie rozumiem dlaczego, wielu ludzi poza tym uważa, że był mizoginem, swego czasu ja również nie mogłam z całą pewnością stwierdzić, że nie, ale to jest niemożliwe. Jak by któś nie wiedział, to mizogynia to jest nienawiść do kobiet. Ale to może być co najwyżej ginofobia, czyli po prostu lęk, albo zwyczajny skutek zakompleksienia. W twórczości Cornelisa jakże często pojawiają się konkretne kobiety: Ann-Katrin, Felicia, Veronica.., jak i motyw kobiecości. Po cóż miałby się z kimkolwiek żenić, no a poza tym jeśli już nawet by to zrobił, to chyba taka Bim nie miałaby z tego okresu takich wspomnień, jakie ma… Poza tym, jak się pozna jakiegoś mizogina, to sprawa staje się naprawdę jasna. Cornelis miał bardzo dobre relacje z płcią przeciwną w życiu zawodowym, ale kiedyś powiedział, że te wszystkie kobitki, które go oblegają na koncertach, nawet się nie domyślają, z kim tak naprawdę mają do czynienia. Poza tym Ingalill twierdzi, że był bardzo niepewny siebie, i nawet sobie czasami nie ufał, Boooże ja bym w takiej sytuacji chyba doszczętnie zwariowała. Jak tak można żyć? Jak można chociaż przez chwilę czuć się szczęśliwym, skoro z każdej strony widzi się jakieś zagrożenie? Okropność. Według niej miał też problem z podejmowaniem decyzji, co wobec powyższego nie powinno nikogo dziwić. Bim mówi bardzo, bardzo podobnie. Że Vreeswijk był bardzo wrażliwy, śmiem twierdzić, że troszkę nadwrażliwy, i bardzo łatwo było Go urazić, a jednocześnie, co wszyscy wiedzą, miał ogromny dystans do siebie, co jest zjawiskiem ciekawym, miał w ogóle dystans do wszystkiego i wszystkich, oraz specyficzne, genialne poczucie humoru. I to właśnie ze względu na swój dystans właściwie do wszystkiego, oraz genialne poczucie humoru jest tak rozpoznawalny i popularny w Szwecji, Szwedzi to nawet czasami normalnie w codziennym życiu cytują Vreeswijka. Wiem, bo widziałam, a właściwie słyszałam. Jak zaobserwowałam, ostatnio całkiem sporo ludzi próbuje jakoś podobnie do niego pisać, z różnym skutkiem naprawdę, ale podrobić nie idzie. Chętnie też dzielił się zawsze z innymi. Bim mówi, że Cornelis unikał konfliktów, choć niektórym może być w to trudno uwierzyć, na pewno przeciętni ludzie ze Szwecji mogą mieć ten problem, bo cały czas w mediach krąży opowieść, jak to Vreeswijk rzucił się z nożem na transwestytów. Ja uważam, że dobrze zrobił. To znaczy gdyby ich zabił to nie, a poza tym gdyby on nie zrobił tego co zrobił, to by w ogóle nie musiał ich ścigać z nożem, ale uważam, że dobrze zrobił. Była to taka sytuacja, że Cornelis był sobie na jakiejś imprezie, oczywiście napity. No i widzi jakieś babki, gada sobie z nimi i zaprosił je do siebie do domu. Przyszli, no i jak to bywa po pijaku, przystąpili do kopulacji. Niezbyt mądrze, prawda? Zwłaszcza, że jak się chwilę później okazało, to nie były one, tylko oni, no to się nasz Vreeswijk wkurzył, oni zaczęli uciekać, a on ich gonić z nożem. Cornelisawsadzili do kicia, a Ci sobie dalej biegali na wolności. Że Vreeswijka wsadzili, no to OK, bo jakby nie było grożenie komuś nożem jest niezgodne z prawem, ale ich też powinni, za oszustwo. No ale Cornelis sobie z więzienia uciekł. Sprawa dawno ucichła, a ludzie w szwedzkich mediach nadal trąbią, że Vreeswijk propaguje homo i transfobię, gdyż po tym wydarzeniu, żeby odreagować, napisał piosenkę "Balladen Om Hursom Don Quixote Gick P? En Bl?sning". No niech sobie propaguje, w Szwecji to się przyda, bo ci ludzie niedługo zaczną twierdzić, że skoro źle się czują z własną płcią, to może powinni być zwierzętami, i będą się ubierać w sierści i robić sobie operacje plastyczne i inne takie rzeczy, żeby się bardziej "uzwierzęcić" hahaha. To się nazywa nowoczesność. Porażka. Nawet mój Tatul się ze mną zgodził pod tym względem, jak mu o tym opowiedziałam, no ale oczywiście ja innej reakcji nie oczekiwałam. Aale swoją drogą on musiał być nieeźle nawalony, skoro się nie skapnął, że te baby jakieś dziwne są. Przecież nawet jeśli oni zrobili sobie te całe dziadowskie operacje, nie wiem, czy wtedy było to możliwe, to jednak pewne cechy z facetów i tak im pozostaną. Ja Cornelisa uwielbiam za spostrzegawczość w obserwowaniu ludzi między innymi, ale w tym przypadku się nią za bardzo nie wykazał. W każdym razie Bim twierdzi, że właśnie ogólnie nienawidził wszelkich konfliktów, a jak na ironię chyba w życiu często zdarzało mu się uczestniczyć w sytuacjach konfliktowych. Jednak mówi też Bim, że czasami jak już się wkurzył, to od razu był w strasznej furii. Hm, nie zdziwiłabym się w takim razie, jakby kiedyś zaczęło walić gromami, bo Vreeswijk jest wkurzony. No cóż 😀 Co do Jacka Vreeswijka, to aktualnie jest on następcą Swojego Tatusia i jest prawie, praawie tak samo genialny. Ale na szczęście na swój sposób, nie małpuje tylko i wyłącznie swojego Tatusia i nie zbiera laurów tylko za to, że jest jego synem, jak to dużo dzieci sławnych ludzi ma w zwyczaju. Ale kiedyś Jack był rzeźnikiem.
No to wrzucę Wam te moje tłumaczenia wraz z oryginałami. Kołysanka Dla Bim jest w wersji poprawionej po raz chyba setny, więc nie razi aż tak strasznie błędami jak kiedyś.
"Vaggvisa För Bim, Cornelis Och Alla Andra Människor P? Jorden"
Nu sover Staffan, nu sover Stina
Bikupan sover, i den sover bina
Taxen sover i korgen
Glödjen sover och sorgen
Bara mörkret är vacket
M?lar svart över tacket.
Om allt här i världen ber man om lov
Men man sover i frihet s? sov… Sov…
Nu sover Kenneth, nu sover Marit
Glömmer fabriken bort har de farit
Bort fr?n stressen och ekonomin
Bort fr?n hyran och hysterin
Bort fr?n oror för barnen
Bort fr?n grottekvarnen.
Om allt här i världen ber man om lov
Men man sover i frihet s? sov… Sov…
Nu sover Lasse, nu sover Pia
Drömmen är fri, s? nu är de fria
Dansar i lingonriset
Slipper tänka p? priset
Nu drömmer Greta och Elis
Nu drömmer Bim och Cornelis.
Om allt här i världen ber man om lov
Men man sover i frihet s? sov… Sov…
Kołysanka dla Bim, Cornelisa I Wszystkich Innych Ludzi Na Ziemi.
Teraz śpi Staffan, teraz śpi Stina
Śpi ul, w nim cała pszczela rodzina
W swoim koszu śpi jamnik
Śpią smutki z radościami
Ciemność wokół się snuje
Czerń na dachach maluje.
I choć na tym świecie wolnośći brak.
To człowiek wolność odzyskuje w snach. Więc śpij… Śpij…
Teraz śpi Marit, teraz śpi Kenneth
Odeszły od nich troski codzienne
Wolni od stresu, frasunku
Czynszu, histerii, rachunków
Wolni od troski o dzieci
I czas im spokojniej leci.
I choć na tym świecie wolności brak
To człowiek wolność odzyskuje w snach. Więc śpij… Śpij…
Teraz śpi Lasse, teraz śpi Pia
Sen im w beztroskiej wolności mija
Tańczą pośród żurawin
Nie martwią się cenami
Teraz śnią Greta i Elis
Teraz śnią Bim i Cornelis.
I choć na tym świecie wolności brak
To człowiek wolność odzyskuje w snach. Więc śpij, śpij.
Przed wrzuceniem "Niebieskiego Snu" jestem Wam winna wyjaśnienie. W tej piosence pojawia się niejaki John Blund. Czy wiecie, kto to jest Piaskowy Dziadek? W razie, gdyby nie, to Wam powiem, że Piaskowy Dziadek, to w wielu krajach europejskich taki stwór, który w nocy przychodzi do dzieci i sypie im piaskiem w oczy, żeby zasnęły, i wkłada im sny pod poduszkę. Swoją drogą bardzo inspirująca postać. Piosenkę o Piaskowym Dziadku zrobiła też Enya, i jest naprawdę nieziemsko piękna, nazywa się po prostu "Song Of The Sandman", Metallica też ma piosenkę pod tytułem "Enter Sandman". Jedna z Baśni Andersena ma tytuł "Olle Zmróż Oczko". Tak się nazywa duński odpowiednik Piaskowego Dziadka. Olle Zmróż Oczko. A szwedzki Piaskowy Dziadek nazywa się John Blund, od blunda, zamykać oczy. Niestety udało mi się przetłumaczyć zaledwie półtorej zwrotki, jak już napisałam wyżej, więc z oryginału też wklejam tylko pół zwrotki.
"Den Bl?a Drömmen"
Varje kväll när lampan slocknar
och natten ska falla p?
s? knackar John Blund p? dörren
s? tyst och försiktigt s?.
Han tassar in genom dörren
i sina sömniga skor
och sätter sig fint vid sängen i rummet där du bor.
Han har en s? sömnig mössa,
den är full av sömnig sand.
Han ger dig en sömnig kaka
med sin sömniga lilla hand.
Niebieski sen.
Gdy wieczorem światło gaśnie
I noc zapada już
Ostrożnie i delikatnie
Puka do Ciebie John Blund
On w swoich sennych butkach
Podchodzi cicho do drzwi
I siada wygodnie na łóżku
W pokoju, w którym śpisz.
On ma pełen sennego piasku
Kapelusz cały ze snów
On daje Ci senne ciastko
Swoją rączką, też całą ze snu.
I jeszcze wiersz Apollinaire.
"Apollinaire"
Det är mörkt omkring mig
Du skickar mig livstecken
Men jag bor inte där, har aldrig gjortdet
Jag väntar, du är försumlig
Jag röker cigaretter och det är mörkt omkring mig
Jag har en cymbal i huvudet som sl?r
För n?gons tid som inte finns här
Men jag söker betvinga mig
Vad skulle jag annars göra?
Det är mörkt omkring mig
Jag röker cigaretter
Det är mörkt omkring mig
"Apollinaire"
Ciemno jest wokół mnie.
Wysyłasz mi znaki życia.
Ale ja tam nie mieszkam.
Nigdy mnie tam nie było.
Czekam. Ciebie to nie obchodzi.
Palę papierosy i ciemno jest wokół mnie.
Czuję, jak coś pulsuje mi w głowie.
Odmierza czas komuś, kogo tu nie ma.
Ale staram się poskromić siebie.
Co jeszcze mogę zrobić?
Ciemno jest wokół mnie ciemno jest wokół mnie.
Palę papierosy.
Ciemno jest wokół mnie.