Będzie kolejna rozkmina. Zgadnijcie o czym. 😀
Rozkmina dotyczyć będzie mózgu, tak jak poprzednio, oraz zmysłów, o których też już było. Konkretnie tego, jak to jest żyć z pomieszanymi zmysłami i czy to serio jest szaleństwo.
No ale jak to z pomieszanymi zmysłami?
Do napisania tego wpisu zainspirował mnie tym razem Gwil, a raczej z Gwilem nawijka, którą odbyliśmy w czwartek. Ja bardzo lubię czwartki, bo wtedy Gwil ma najwięcej czasu, żeby ze mną pisać i często piszemy o różnych rzeczach poza walijskim i polskim, co ja wprost uwielbiam. No i gadaliśmy sobie coś tam o muzyce, o jakichś harmoniach, aha, bo ja się go zapytałam, czy on ma jakieś takie rzeczy, które go inspirują do pisania muzyki, no więc mi napisał tam o różnych rzeczach i między innymi o tym, że jak pisze muzykę, zresztą nawet jak nie pisze, po prostu jak słyszy jakieś dźwięki, albo o nich myśli, to widzi je w różnych kolorach. Nie tak, że serio widzi wtedy jakiś kolor, tylko tak jakby w mózgu, coś na zasadzie takiego bardzo silnego skojarzenia, że to mu się po prostu bardzo mocno łączy. No i że jak na przykład coś komponuje dla Plu, to wtedy na ogół musi być na głosy i to mu musi współgrać kolorystycznie. Im lepiej współgra kolorystycznie, tym lepiej brzmi. W związku z tym mi się w mózgu zapalił alarm, bo tego typu zjawiska nie były mi obce. Nie raz już o nich słyszałam, a poza tym sama mam podobne korelacje między słuchem a dotykiem, tyle, że nie muzyczne, też między słuchem a smakiem i jeszcze różne dziwne i pomagają m one w nauce języków. Co do tych moich to można by dywagować, ale to Gwila na pewno jest klasycznym przypadkiem synestezji, która jest często określana właśnie jako pomieszanie zmysłów. Ta jego w ogóle jest najczęstszym rodzajem jaki występuje i jest to określane jako chromestezja. No więc właśnie o synestezji będzie dzisiejszy wpis.
Babcia Wikipedia twierdzi, że synestezja to: "stan lub zdolność, w której doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów, na przykład odbieranie niskich dźwięków wywołuje wrażenie miękkości, barwa niebieska odczuwana jest jako chłodna, obraz litery lub cyfry budzi skojarzenia kolorystyczne itp." Jak widzicie takich kombinacji może być od choroby. No właśnie, a propos choroby, jak próbowałam zgłębić temat, to natknęłam się na teorię, że synestezja to nic innego jak neurologiczne schorzenie. Ale dlaczego? Dla ludzi nawet ASMR to choroba, a ja się pytam dlaczego. Co w tym jest takiego, pomijając jakieś serio skrajne przypadki synestezji, które się zdarzają od czasu do czasu, albo sytuacje, gdzie synestezja pojawia się u osób z jakąś formą autyzmu i jest jednym z objawów, poza takimi extremalnymi zjawiskami, co sprawia, że synestezja obniża jakość życia? W czym to komu przeszkadza? Chyba tylko tym, co nie mają, bo też chcą. 😀 OK, ja się zgodzę, że to jest jakiegoś rodzaju zaburzenie układu nerwowego, chociaż brzmi to dziwnie, no ale nie jest to normalne, niemniej jednak choroba jest z tego co mi wiadomo jakimś zaburzeniem, które wywołuje objawy niepożądane. Co jest objawem niepożądanym w synestezji? Albo właśnie w ASMR? Świat nie przestanie mnie nigdy zadziwiać, ale w sumie to chyba dobrze, no nie?
No ale co jest w takim razie dobrego w synestezji?
Synestezja bardzo się w życiu może przydać. A nawet, jeśli nie wykorzystujemy jej praktycznie, tak jak na przykład właśnie Gwil, jest czymś raczej przyjemnym, a w każdym razie w jakiś sposób ubogacającym życie i odbieranie naszej szarej, ziemskiej rzeczywistości. Synestezja sprawia, że gdy jeden ze zmysłów jest stymulowany jakimś bodźcem, inny nasz zmysł również się stymuluje. W moim przypadku jest tak, odkąd pamiętam, bo synestezja na ogół pojawia się we wczesnym dzieciństwie, że jak słyszę jakieś słowo, to jednocześnie stymuluje mi się dotyk i to słowo ściśle łączy mi się w mózgu z jakimś przedmiotem, kształtem, fakturą, czasem z kilkoma. Tak jak pisałam, nie jest to na zasadzie, że ja serio mam wrażenie, że czuję to pod palcami, po prostu jest to rodzaj bardzo silnego skojarzenia, coś troszkę podobnego, jak to, gdy chodzi Ci po mózgu jakaś piosenka. Słyszysz ją gdzieś tam w mózgu, ale wiesz, że serio jej nie słyszysz. Inne korelacje, jakie posiadam, są słuchowosmakowe i mam takowych bardzo wiele, większość słów kojarzy mi się i z jakimś kształtem i z jakimś smakiem. Jest to fajne, bo po prostu jest fajne, a poza tym dlatego, że w ten sposób łatwiej jest mi zapamiętywać słowa w innych językach, nawet tych, które nie są jakoś bardzo spokrewnione z polskim, jak na przykład walijski, w którym wiele słów jest dziwnych i zupełnie dla nas obcych. Często słowa kojarzą mi się po prostu z tym, co znaczą, na przykład szklanka kojarzy mi się ze szklanką, a stół ze stołem. Niektóre słowa nie kojarzą mi się z niczym konkretnym, albo ich kształt jest taki jakiś zamazany, ale nie ma takich wiele, bardzo często wiele słów kojarzy mi się z jedną i tą samą rzeczą i potem na przykład mój nauczyciel się dziwi, czemu mi się w szwedzkim mylą dwa kompletnie niepodobne słowa, albo różne takie sytuacje wychodzą. 😀 Ja sama właściwie przez długi czas nie byłam świadoma, jak bardzo mi te skojarzenia pomagają, jak bardzo mocno siedzą w moim mózgu i w ogóle uważam, że to jest dziwne, że tak szybko się robią, bo czasem wystarczy, żebym usłyszała jakieś kompletnie nowe słowo, i już mi się z czymś kojarzy, choć zdarzają się czasami takie sytuacje, że mam jakieś skojarzenia dopiero po jakimś czasie. Często, zwłaszcza w ingliszu, mam osobne skojarzenia z wymową i z pisownią. Kiedyś w ogóle myślałam, że wszyscy ludzie tak mają i uważałam, że to jest naturalne, jak zresztą myśli wielu synestetów. Synestetką jest też moja Mamulka, ale jej synestezja polega na tym, że barwnie widzi litery, to znaczy załóżmy J jest dla niej ciemnoróżowe, L turkusowe, X czerwonobiałozielone czy jakiekolwiek. Śmiesznie jest o tym nawijać. Ale to, że takie są litery dla niej, nie oznacza, że inny taki świr będzie miał tak samo, on może sobie widzieć J na szarozielono, a X na purpurowo. Ja mam też skojarzenia z innymi dźwiękami, nie tylko ze słowami, na przykład z niektórymi ludzkimi głosami, z różnymi odgłosami. OK, dobra, ale może rzucę jakimiś przykładami, bo to ludzi jakoś często frapuje. 😀
Hmmm, czym by tu rzucić. Głos mojej Mamuli kojarzy mi się z jakimś instrumentem klawiszowym, jakimś pianinkiem czy czymś takim, moja Mamulka uważa, że to bardzo miło. 😀 Nie wiem. Słowo załóżmy Jacek kojarzy mi się z nakrętką od śróbki. Kiedyś zwierzyłam się z tego jednej osobie, która była ogromnie zgorszona, że dla mnie mój własny ojciec sprowadza się do nakrętki od śróbki, co oczywście jest idiotycznie idiotyczną głupotą, bo tak po prostu kojarzy mi się imię Jacek, co nie oznacza, że imię Jacek nie kojarzy mi się tez z inteligentnym, niebieskookim blondynem o urodzie wikinga, czy właśnie z moim Tatulem, który jest Jacek. Pewnie dlatego nakrętka od śróbki, że jak byłam mała, lubiłam się bawić różnymi rzeczami u mojego Tatula w garażu, no a wiele z tych rzeczy, które obecnie z czymś mi się kojarzą pochodzi z mojego dzieciństwa, jakieś zabawki czy coś. Słowo Zofijka kojarzy mi się ze smakiem soli, ale też z jakąś małą, bardzo kształtną buteleczką ze szkła. Co ciekawe, imię Zofijka ma też zapach, kojarzy mi się z jakimś pudrem i to skojarzenie jest najsilniejsze, w ogóle Zofijka kojarzy mi się z kosmetykami, też z jakąś taką miękkością, którą dość ciężko jest mi opisać, chociaż jest dla mnie czymś bardzo oczywistym. Ale już Zosia kojarzy mi się z płatkami Cheerios, tak samo ZOfia, beznadziejnie prozaicznie. 😀 O, opowiem Wam, z czym mi się kojarzą obiekty moich faz, bo nie mam pomysłu. Enya kojarzy mi się z satyną, albo jakimś innym miękkim materiałem w tym stylu, w pisowni Eithne kojarzy mi się z sierścią konia i z dźwiękiem podków. Nazwisko Brennan kojarzy mi się z ogromną, nieco rdzewiejącą bramą, otwierającą się ze straszliwym skrzypieniem, jest taka jakaś dwuskrzydłowa, strasznie wielka, potężna wręcz. Głos Enyi jak śpiewa kojarzy mi się z taką ogromną muszlą, którą dostałam kiedyś od mojego wujka, który jest marynarzem, jak mówi usłyszałam ją dużo później, kojarzy mi się to z polisiami Zofijki, albo z… ciastem na pierniczki. Takim surowym. Przykro mi ogromnie, jeśli to rani czyjeś uczucia, nic na to nie poradzę. Poza tym z czymś miękkim, o miękkiej, gładkiej, acz dość zwartej konsystencji. Jej akcent kojarzy mi się z ogromnym, szumiącym lasem, z jakimiś liśćmi, ze straszliwie gęstą trawą i tak dalej. Słowo Declan kojarzy mi się z mojej Mamuli pierogami z kapustą i grzybami, to znaczy z tym, jak smakują. Słowo Cornelis kojarzy mi się z czymś o smaku cytrynowym lub pomarańczowym, albo z żelkami Haribo. Vreeswijk kojarzy mi się bardzo śmiesznie, z takim jakimś małym żyjątkiem, jakby żmijką, która jak ją weźmiesz do ręki, to tak się śmiesznie wije. Głos Vreeswijka kojarzy mi się z ogniem, oraz z sosem Sriraha, niezależnie od tego, jak się to coś pisze, taki strasznie ostry sos, w ogóle z czymkolwiek ostrym, od imbiru, po czarnuszkę, bardzo ostre coś, nie pikantne, nie słodkokwaśnoostre, tylko ostre. Mniammmm. Uważam, że jest to ogromnie adekwatne skojarzenie. Słowo Gwilym, i Gwil też, kojarzy mi się ze smakiem kukurydzy, takiej w kolbach albo z puszki i z kształtem kulki, co, zważywszy na to, że od wczesnego dzieciństwa uwielbiam wszelkiego rodzaju kulki, powinno być chyba jakimś wyróżnieniem, ale nie jest, bo kojarzy mi się tak wiele słów, w tym cała rodzina imion, do której należy Gwilym: wszelkie Wilhelmy, Williamy, Guillaume'y, Willemy… a, sorry, nie wszelkie, Bill, Billy i inne Billopodobne kojarzą mi się ze smartfonem i z takimi pikającymi dźwiękami, a na przykład Liam z jakąś bliżej nieokreśloną czekoladą oraz z żyletkami. Ale ta kulka która kojarzy mi się z tymi wszystkimi Gwilymami i Williamami to jest taka specjalna kulka, to jest taka żelazna kulka jak z łożyska od samochodu, nie taka wielka, taka całkiem mała, takie wielkie też mi się z różnymi rzeczami kojarzą, ale ta jest… bo ja wiem? welkości może ziarnka grochu, tylko oczywiście cięższa. Aha, jeszcze Gwil, ale tylko Gwil, nie Gwilym, kojarzy mi się z jagodami. Głos Gwila też kojarzy mi się z czymś ostrym, tak jak Vreeswijka, ale zdecydowanie nie aż tak zabójczym i jeszcze trochę słonym, poza tym z ogromnymi górami. Może górami z walijskiej Snowdonii. 😀
Z tymi moimi skojarzeniami jest jednak tylko jeden problem. Znaczy OK, może nie problem, ja tego tak nie traktuję, ale po prostu jest to rzecz, która sprawia, że mam wątpliwości, czy na pewno jest to synestezja. Rzecz owa jest taka, że znam kilka osób, które mają bardzo podobnie, tylko chyba nie aż tak, że mają skojarzenia dosłownie prawie do wszystkiego, ale też jest to słuchowodotykowe, ale co najważniejsze, wszystkie te osoby są niewidome. Z jedną koleżanką w Laskach kiedyś odkryłyśmy, że mamy to obie i potrafiłyśmy się wieczorami zabawiać opowiadaniem sobie o naszych skojarzeniach z różnymi rzeczami, które różnią się wręcz straszliwie od człowieka, do człowieka. Dlatego zastanawiam się, czy nie jest to forma blindyzmu, sensoryzmu czy jak to tam zwać, albo jakaś kompensacja, czy inne takie dziadostwo. Nie, żeby mi to wiele zmieniało, ale po prostu od tej nawijki z Gwilem, a tak właściwie też dużo wcześniej, ale teraz wybitnie, jestem strasznie ciekawa, co to jest. Można też patrzeć tak, że niby ktoś tam sobie powiedział, że synestezja jest genetyczna, a jak pisałam moja Mamulka jakąś tam ma, także może to być i synestezja. A może chodzi o to, że po prostu synestezja jest częstym zjawiskiem u niewidomych? Jest korelacja między synestezją a autyzmem, jest też podobno między niewidomością a autyzmem, więc czemu nie między niewidomością a synestezją? Ciekawe, czy ja się kiedyś dowiem, o co tu chodzi. Bardzo bym chciała. A może Wy też tak macie? Albo jakoś podobnie? Jak tak, to się koniecznie podzielcie, strasznie chętnie się dowiem, o Waszych doświadczeniach.
Ogólnie rzecz biorąc teorie dotyczące synestezji są dwie. Jedna jest taka, że te świry mają za dużo połączeń w mózgu, tam, gdzie ich normalnie nie ma, a druga taka, że jest rozwalona równowaga między hamowaniem i wyciszaniem impulsów dochodzących do mózgu. Są to jednak tylko teorie i o synestezji ludzie wciąż nie wiedzą wiele, zdarzały się takie przypadki, że ludzie mieli jakieś urazy mózgowe i po tych urazach stawali się synestetami, można u człowieka wywołać synestezję hipnozą, jakimś tam treningiem mózgu, mają ludzie synestezję jak są na haju, albo biorą jakieś leki na psychikę, w sensie jakieś bardzo silne i dużo, wtedy to podobno nie jest fajne, bo to są właśnie takie przypadki, że synestezja przeszkadza i człowiek jest, że tak powiem, przestymulowany, no overstimulated. 😀 Dlatego sądzę, że w tej materii dużo jeszcze jest do zrobienia, może z czasem ludzie się czegoś dowiedzą i ja też się dowiem, skąd to u mnie jest. 😀
OK, to ja chyba kończę tego wpisa, bardzo ciekawa jestem jakichś Waszych reflexj, czy się z tym spotkaliście, czy macie z tym do czynienia u siebie, jakichś Waszych opinii. 🙂
Kilka dni temu skończyłam czytać "Emancypację Mary Bennet" autorstwa Colleen MCCullough, a ponieważ książka wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia, a poza tym zauważyłam, że dużo jest wokół niej kontrowersji, zdecydowałam się coś o niej napisać.
Do książki tej zabierałam się z przeogromnym entuzjazmem, zaczęłam ją praktycznie od razu, jak tylko weszłam w jej posiadanie. Z dwuch powodów. Pierwszym była Colleen MCCullough. Czytałam jej słynne "Ptaki Ciernistych Krzewów" już kilka razy, czytałam "Aniołka", też kilkukrotnie, czytałam "Obsesję" i coś tam jeszcze, w każdym razie wszystko mi się podobało, pomimo iż tematyka tych książek jest diametralnie różna. Lubię jakoś styl pani MCCullough a tematyka tych jej książek, które już czytałam, była dla mnie zawsze z tego czy innego powodu interesująca. Drugim powodem mojego ogromnego entuzjazmu była tytułowa Mary Bennet. Coś mi mówiło, że chodzi o TĘ Mary Bennet, to znaczy o siostrę Lizzie z "Dumy I Uprzedzenia" Jane Austen. Okazało się, że miałam rację.
Powiem teraz krótko, o co chodzi, dla tych, którzy jeszcze być może nie czytali "Dumy I Uprzedzenia". "Duma I Uprzedzenie" jest to romans autorstwa kultowej pisarki, jaką jest Jane Austen. Dotyczy ona losów pięciu sióstr – panien Jane, Elizabeth, Mary, Kitty oraz Lydii Bennet, głównie jednak Elizabeth oraz jej miłości do niejakiego pana Darcy'ego.
Książka MCCullough natomiast jest kontynuacją losów sióstr oraz ich krewnych, bliskich i innych bohaterów książki Austen. Jej akcja rozpoczyna się dwadzieścia lat po zakończeniu "Dumy I Uprzedzenia". Wszyscy są już więc nieco bardziej doświadczeni, wyrobieni przez los i… niesamowicie wręcz zmienieni. Lizzie – z bystrej, pełnej humoru i inteligentnej dziewczyny przemieniła się w osobę raczej smutną, zdecydowanie dającą się lubić, ale jednak jakby wiecznie cierpiącą, jej mąż – Fitzwilliam Darcy – z wyniosłego, dumnego młodzieńca, będącego dla wielu kobiet swego rodzaju ideałem mężczyzny, przeobraził się w nieco bufonowatego, zgorzkniałego i pysznego cynika, największa zmiana dotyczy jednak Mary. W powieści Austen dziewczyna nie jest nikim specjalnym – trzecia z pięciu sióstr, ani ładna jak starsze, ani lubiana czy rozpieszczana, jak młodsze, z krostami na twarzy i krzywym zębem, Mary próbowała nadrabiać braki wiedzą i wątpliwym talentem muzycznym, zawsze była strasznie poważna, nieszczególnie ciekawa czy inteligentna, bardzo świętoszkowata. W książce MCCullough widzimy ją natomiast jako zdziwaczałą starą pannę dobiegającą czterdziestki, która jak dotąd opiekowała się matką, jej charakter jest zgoła inny. Mary jest kobietą szczerą, pełną dowcipu, inteligencji, z przeogromną potrzebą, wręcz obsesją na punkcie niezależności… co też ten czas robi z ludźmi? Patrząc na to, jak przeobrażeni zostali bohaterowie pani Austen, mam wrażenie, że tak naprawdę tej książki nie powinno się traktować jako kontynuacji "Dumy I Uprzedzenia", jest to raczej jakaś wariacja na motywach "Dumy I uprzedzenia", nowy budynek stworzony na starych fundamentach czy coś w tym stylu. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest zła, ale uważam, że aby rzeczywiście móc przeczytać ją z przyjemnością, trzeba by się oderwać od myślenia jak było u Austen i spojrzeć na "Emancypację Mary Bennet" jak na coś w ogóle innego. Inaczej lektura raczej nie sprawi nam wiele satysfakcji.
Stopniowo, a właściwie w dość szybkim, znacznie szybszym niż u Austen tempie, poznajemy losy Mary, która – pragnąc wyzwolenia i swobody – udaje się na wyprawę, by potem skonstatować, że jednak dobrze byłoby dzielić życie z kimś, na kim w razie potrzeby możnaby się wesprzeć, gdy chwilowo będzie mieć za dużo swobody i zostaje żoną niejakiego angusa Sinclaira – bardzo fajny gościu ze Szkocji, ja go polubiłam. Książka jest oczywiście wielowątkowa, bo jak powiedziałam śledzimy losy także innych bohaterów książki Austen, wszystkie zakończone są bardzo oczywistym happyendem, w ogóle zakończenie książki w mojej opinii jest cokolwiek kiczowate i pierwsza połowa jest znacznie bardziej ciekawa, potem już ne jest tak fajnie.
Styl również nie jest stylem Austen, Colleen MCCullough niejednokrotnie posługuje się dowcipem, ale nie jest to ów subtelny i jakże charakterystyczny dowcip Austen, także jeśli ktoś by tego oczekiwał, może się zawieźć, zdecydowanie styl pisania Colleen jest inny.
Patrząc na tę książkę jako całość, nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, bo podobała mi się, gratuluję pani MCCullough samej odwagi, bo Austen jest pisarką na tyle znaną i poważaną, że naprawdę trzeba się wykazać odwagą, żeby zmieniać coś w książce czytanej od dwustu lat przez pokolenia czytelników. Fajnie było poznać czyjąś wizję przyszłości bohaterów Austen, choć te zmiany w ich charakterach niejednokrotnie ogromnie mnie raziły, wydaje mi się, że nawet czas nie jest w stanie uczynić zamaszystej i urodziwej feministki z nudnej i szpetnej świętoszki. Biednemu Darcy'emu to w ogóle się dostało- zacząć jako typowy bohater romansu,, a skończyć jako cyniczny burak, no ciekawie. 😀 Książka nie jest też pozbawiona innych, nieraz bardzo widocznych wad, jak właśnie według mnie te strasznie oczywiste happyendy, wiadomo happyend w romansie rzecz potrzebna, ale mam wrażenie, że to bardzo dobrze, że Jane Austen nie miała okazji zobaczyć tych właśnie, bo nie sądzę, żeby była bardzo zadowolona.
Jeśli po tę książkę chciałby sięgnąć ktoś, kto już czytał "Dumę I Uprzedzenie", bardzo fajnie, ale radziłabym właśnie oderwać się od książki Austen, wtedy jest spora szansa, że Wam się spodoba. Ludziom, którzy "Dumy I uprzedzenia" nie czytali, też mogę tę książkę polecić, właśnie dlatego, że znajomość pierwowzoru absolutnie nie jest konieczna, bo jest to po prostu coś zupełnie innego.
Sporo mam jak widzicie do tej książki zastrzeżeń, ale mimo to uważam, że warta jest przeczytania, bo ma swoje zalety, styl pani MCCullough wcale nie jest zły, mimo, że to nie Austen, Mary, jeśli nie myśli się o tym, jaka była kiedyś i że jest to niemożliwe, żeby teraz była taka, naprawdę da się lubić. Do akcji wchodzi wielu ciekawych bohaterów, jak na przykład właśnie Angus, czy też Charlie – syn Elizabeth, jest też nawet gościu, który pochodzi z Walii, z tego samego regionu, z którego pochodzi Gwil. 😀 Przynajmniej tak można wnioskować.
Komu mogłabym polecić tę książkę?
Ludziom, którzy lubią Jane Austen i jednocześnie są w stanie zaakceptować tak ogromne zmiany. Ludziom, którzy lubią literaturę angielską. Tym, którzy lubią romanse, nie tylko te typu Austen, ale też amatorom bardziej współczesnych książek z tego gatunku, jakichś tak zwanych harlequinów, im nawet pewnie spodoba się bardziej. Tym, którzy lubią Colleen MCCullough. Tym, którzy lubią książki łatwe, z szybką akcją.
Witajcie!
Czas by był zaktualizować awatar chyba. Dzisiaj również będzie fazowy. Bendith to walijski projekt muzyczny, ktory został utworzony w ubiegłym roku przez gościa o nazwisku Carwyn ELlis, lidera poprockowego zespołu Colorama oraz członków zespołu Plu, czyli rodzeństwo Rhys – siostry Elan Mererid, Marged Eiry i ich brata Gwilyma Bowena, no i jak już zapewne wszyscy wiedzą właśnie Gwilym Bowen Rhys jest obiektem mojej czwartej wielkiej fazy. Projekt ów powstał dlatego, iż Carwyn ELlis zafascynował się muzyką Plu i zamarzyło mu się z nimi współpracować, no więc się z nimi skontaktował, oni się napalili i współpraca się zaczęła, owocując w lutym bieżącego roku pierwszym albumem o tytule Bendith. Bendith po walijsku oznacza błogosławieństwo, tak na marginesie. Wszystkie texty na tym albumie, jak i duża część muzyki, są autorstwa Carwyna, ponieważ cały album jest, hm, powiedziałabym, że nieco egocentryczny 😀 ponieważ wszystkie utwory w jakiś sposób nawiązują do jego dzieciństwa, które spędził w połódniowej Walii, jest więc tu mowa o krajobrazach jego dzieciństwa na przykład, chyba też o jego dziadku gdzieś tam o ile dobrze kojarzę, innych takich. Pomimo, że i Carwyn jest z rockowego zespołu, i Gwil posiada rockową przeszłość, album jest w klimatach Plu, to znaczy altfolku, psychodelii, generalnie taki marząco zamulony. OK, pomijając singiel, który według mnie pasuje do tego albumu jak kwiatek do kożucha, jest taki popowy, no po prostu burzy harmonię totalnie i bardziej nadaje się do albumów Coloramy, niż Plu, tym bardziej, że wykonuje go Carwyn, no ale, pewnie na tym polegają kompromisy. 😀 Generalnie jeśli mam być szczera, nieco bardziej podobają mi się albumy Plu, choć ten jest również bardzo dobry, po prostu lubię go jakoś troszkę mniej.
Moim ulubionym utworem na tym albumie jest Mis Mehefin, co po walijsku oznacza czerwiec, jest tak pięknie przymulony, tak sielski i w ogóle, ja to raz przy nim usnęłam, fajnie było, zawsze jest fajnie przy Mis Mehefin. Na wokalu prowadzącym jest tutaj Elan, czyli najstarsza siostra Gwila i liderka Plu. Jak ten album się pojawił, to ja już od jakiegoś czasu z Gwilem pisałam, no więc nie omieszkałam im pogratulować i tak dalej i Gwil się mnie zapytał, co mi się najbardziej na tym albumie podoba. Pewnie w jakichś innych okolicznościach bym mogła mieć problem, bo mi się często albumy w całości bardzo podobają i nie wiem, co mniej, a co bardziej, ale, że na tym albumie wybitnie najbardziej podoba mi się Mis Mehefin, no to napisałam, że Mis Mehefin i się dowiedziałam, że im wszystkim, to znaczy Gwilowi, Marged i Elan też najbardziej podoba się Mis Mehefin.
Mam nadzieję, że Wam również się Mis Mehefin spodoba i że nie uśniecie. 😀 Oczywiście i ten utwór, i wszystkie moje poprzednie awatary znajdują się w plikach udostępnionych, w razie cóś.
Czas na nowy awatar fazowy. Plu jest kolejnym zespołem, w którym udziela się obiekt mojej obecnej, czwartej wielkiej fazy – Gwilym Bowen Rhys. Liderką tego zespołu jest jego najstarsza siostra o imieniu ELan Mererid, w skład wchodzi jeszcze druga starsza siostra Gwila, Marged Eiry. Plu po walijsku oznacza pióra, bądź upierzenie. Zespół określany jest przez walijskie media muzyczne jako altfolkowyopsychodeliczny, folku jest u nich więcej, niż psychodelii, ale i jedno i drugie uświadczyć idzie często. Widać w nim bardzo wyraźnie to, co mi kiedyś napisał Gwil, że ma obsesję na punkcie harmonii, w sensie muzycznym oczywiście. BO o ile kwestią textów zajmuje się na ogół ELan, jeśli nie są to jakieś texty tradycyjne, o tyle muzykę pisze Gwil. Czasem jak się słucha albumów Plu w całości, można po prostu sobie odpłynąć gdzieś w jakieś w ogóle inne rejony, można też usnąć i mieć piękne sny.
A co do utworu, który teraz chciałabym Wam pokazać, jest on tradycyjnym utworem walijskim, jednym z niewielu utworów wykonywanych przez Plu, w którym na wokalu prowadzącym nie jest ELan. W tym utworze na wokalu prowadzącym jest Gwil, chociażby dlatego, że text napisany został oryginalnie z męskiej perspektywy. Z tego, co mi wiadomo, istnieje później napisana wersja w języku angielskim, z punktu widzenia kobiety, wykonywała ją między innymi Walijka Charlotte Church, której ja akurat nie lubię, jak dotąd nie znalazłam żadnej fajnej wersji.
Skoro są dwie perspektywy, łatwo się domyślić, że piosenka jest miłośna, bo jest.
Kiedyś znalazłam angielskie tłumaczenie tej piosenki, co mnie bardzo ucieszyło, bo nie jarzyłam z niej wtedy nic, dlatego wklejam je poniżej, żebyście mogli sobie zobaczyć o co w tym chodzi, podobnie jak text wersji angielskiej, może kiedyś jakieś fajne jej wykonanie znajdę, to pokażę.
Tłumaczenie wersji walijskiej:
While there are two
The one who loves my heart
Lives far from here,
And longing to see her
Made my colour grey.
Chorus: Wealth is but a vanity
Purety does not last
But the pure love, like steel lasts,
While there are two
From the beautiful choice that I choose
My choice was a pure lass
And before I'll regret it
The fire will freeze.
My love is over the sea
I hope that she is well
I love the land where she walks
From the core of my little heart.
Wersja angielska:
The one I love is far away
Across the sea, over sea.
And I am longing for the day
When he comes back to me.
His smile is lovelier than the dawn.
With all its beauty right.
What patient love may solve alone
His joy beyond compare.
Chorus: Rich years are fading and constant
Beauty will wither and wane.
With love so pure, will I endure
Will our two hearts remain.
Enough for love of him i pine.
How sad it was to part.
Where e're he walks its ground divine.
TO my poor aching heart.
For every day my choice I bless.
My love I'll never rue.
His gentle voice, his sweet caress.
Is constant fair and true.
Oba texty pochodzą ze strony irish-folk-songs.com.
Jak więc widzicie, oba texty są nieco archaiczne, co bardzo mi się w nich podoba.
Ciekawa jestem Waszych opinii i życzę Wam miłego słuchania. 🙂
Baby Name Game.
Witajcie!
Mam pomiś, dobi pomiś! 😀 Tak kiedyś Zofijka wywrzaskiwała, jak jej wpadł do głowy jakiś dobry pomysł. Ja też mam pomysł, czy dobry i czy Wam się spodoba, to się okaże, ale na pewno nowy.
Może wiecie, a może nie wiecie, ale są na świecie takie świry, którym nie wystarcza pomaganie od czasu do czasu świeżo upieczonym rodzicom w wyborze imienia dla ich dziecka. Ostatecznie nie każdy ma to szczęście, że co chwilę wśród jego bliskich rodzą się jakieś nowe dzieci, a nawet w sieci nie zawsze jest komu doradzać, no i nie każdy ma taki sam gust, jak Ty, a przecież to ma być jednak decyzja rodziców. Co w związku z tym robią te świry? Otóż, te świry wymyślają sobie gierki, w których, według jakichś wymyślonych zasad nadają imiona swoim wyimaginowanym czy też przyszłym dzieciom. W większości wypadków nie bierze się to z chęci posiadania własnych dzieci, ile z fascynacji imionami jako takimi, choć ilu ludzi, tyle powodów, jak sądzę. Ja w baby name games bawię się regularnie, w wymyślaniu samych gier nie jesem szczególnie dobra, ale są ogromne społeczności na stronach amerykańskich, grupujące ludzi fascynujących się imionami oraz ludzi mających na przykład problemy właśnie z wyborem imienia dla dziecka, na tych stronach jest codziennie bardzo dużo różnych gier, które na forach wymyślają sami użytkownicy, no i inni się przyłączają.
Jest też taka babynamerka z Australii, którą ja bardzo lubię, która prowadzi swojego bloga na Tumblrze, nazywa się The Name Garden, no i między innymi wrzuca baby name games, jakoś chyba co sobotę. Bardzo różne są.
Właśnie w ostatnią sobotę wrzuciła kolejną grę, która bardzo mi się spodobała i którą chciałam się z Wami podzielić. MOże któś z Was będzie się chciał również pobawić?
Na końcu wpisu rzucę linka, ale najpierw napiszę o zasadach po poliszu i pochwalę się Wam moimi typami.
Chodzi o to, żeby nazwać więcej niż troje dzieci imionami z konkretnej listy. Ta lista to imiona dzieci urodzonych we wrześniu ubiegłego roku, które zostały odnotowane w The Name Garden. Jest lista pierwszych i drugich imion dla dziewczynek i dla chłopców.
Moje dzieci nazywałyby się: Adelynn Susan, Shelby Anna, Anghus William, Isabelle Jane oraz Callum Harris.
Poniżej rzucam linka z oryginalnym wpisem i listą imion, jeśli któś będzie się chciał pobawić, chętnie poznam Wasze typy, domyślam się, że w naszej społeczności nikt raczej konta na Tumblrze nie posiada, według mnie jest to raczej specyficzne środowisko, dlatego możecie wrzucać Wasze typy w komentarzach do mojego wpisu, jeśli macie ochotę. 🙂 Miłej zabawy wszystkim chętnym życzę. 🙂
http://thenamegarden.com/post/164876811657/welcome-to-september-baby-namers-using-the-names
Witajcie!
Praktycznie od wczorajszej nocy aż do dziś leci u mnie norweska muza, jakiś elektropopik, elektronika, indiepop i inne takie rzeczy. To jest w ogóle ciekawe zjawisko, bo ja jednak nie ukrywam, że na ogół słucham muzyki z krajów, w których ludzie posługują się moimi ulubionymi językami. Nie tylko, ale jednak najczęściej. Język norweski, chociaż go lubię, nie znajduje się w tej ścisłej czołówce, a jednak od jakiegoś roku uwielbiam słuchać właśnie tego typu muzyki norweskiej, nie wiem nawet, czy nie bardziej niż szwedzkiej z tych samych gatunków. Muzyka norweska, elektroniczna, indiepopowa czy elektrofolkowa czy jakaś podobna, jest według mnie bardzo specyficzna, jest trochę jak taki ciepły, przytulny koc, w który możesz się zapatulić na przykład wieczorem i sobie totalnie odpłynąć. Total chillax. Jest też w taki specyficzny sposób subtelna, często jakoś norwescy ludzie lubią w tego typu muzie używać bardzo ciekawych harmonii.
Akurat utwór, który chcę Wam dzisiaj pokazać, podobnie jak cały debiutancki i na razie jedyny album Emilie Nicolas "Like I'm A Warrior", jest jak widać po ingliszu, ale ów norweski feel jest bardzo widoczny. Utwór ów nazywa się "Nobody Knows", ale miałam spory problem, co z tego albumu EMilie tak właściwie wybrać, bo uwielbiam go w całości, jest bardzo ciekawy i przyjemnie się go słucha, ja znam go już dobrych kilka miesięcy, a cały czas jestem w stanie tak po prostu usiąść i przesłuchać go sobie w całości po raz niewiadomo który, w ogóle mi się nie nudzi i za każdym razem zauważam w nim coś nowego i bardzo ciekawego, troszkę tak, jak z książkami. Jak na debiutancki album więc jest naprawdę pięknie i ciekawa jestem, co będzie dalej z twórczością Emilie, bo zapowiada się ciekawie.
OK, to ja już kończę tę nawijkę i ciekawa jestem, co myślicie o tym utworze. 🙂 Miłego słuchania. 🙂
Inspiracja.
Nie bądź powodem tego, że ktoś czuje się niepewnie. Bądź powodem tego, że poczuje się widziany, słyszany i wspierany przez cały wszechświat.
Cleo Wade
Daphne Du Maurier – Rebeka.
Nadszedł czas na kolejną recenzję na moim blogu. "Rebekę" miałam czytać już dawno, dawno się do tego zabierałam, ale mimo, że lubię Daphne Du Maurier i wiele jej powieści, nie przypuszczałabym, że ta zrobi na mnie aż takie wrażenie. Śmiem twierdzić, że może nawet należeć do książek, które w ciągu mojego życia zrobiły na mnie największe wrażenie, ale aby móc się obiektywnie na ten temat wypowiedzieć, z pewnością potrzebowałabym więcej czasu, bo książkę skończyłam dopiero dzisiaj rano.
"Rebeka" wepchnięta została do szufladki pod tytułem "romans psychologiczny". Niby słusznie – jest i miłość, wokół której wszystko się kręci, i zdecydowanie mocno zarysowane portrety psychologiczne postaci, wiele, wiele ciężkich emocji, ale to nie wszystko. "Rebeka" to i romans, i kryminał, i thriller, i w jakimś sensie także tak zwana powieść gotycka, choć to już niby nie ta era, bo przecież Du Maurier żyła i pisała w XX stuleciu.
Główna bohaterka to chorobliwie wręcz nieśmiała, szara myszka. Jest do tego stopnia nieśmiała, że może się wydawać czytelnikowi pozbawiona jakiejkolwiek dumy, szacunku do siebie, strasznie jest tchurzliwa… Jest ta jej nieśmiałość irytująca, ale też ogromnie było mi jej nie raz z tego powodu żal, sama będąc może nie osobą nieśmiałą, w każdym razie nie do tego stopnia, ale mocno introwertyczną, jestem ją w stanie bardzo dobrze zrozumieć. To, co mnie w związku z nią najbardziej wkurza, to to, że autorka poskąpiła jej imienia. Przez całą akcję książki jest bezimienna. A ponieważ imię jest dla mnie częścią osobowości człowieka, nie obeszło się bez tego, żebym w takim razie sama nie wymyśliła jej jakiegoś adekwatnego imienia. Po długich dywagacjach, czy ma być Lucy, Jane, Christine, czy może coś bardziej nowoczesnego i angielskiego a zarazem lekkiego typu na przykład Jocelyn, w końcu zdecydowałam się nazywać ją Iris. No ale w tej recenzji chyba nie będę mówić o niej Iris, bo, cóż, najwyraźniej miała pozostać bezimienna. Szkoda. Gdy ją poznajemy, jest damą do towarzystwa niejakiej pani van Hopper, z którą przebywa w Monte Carlo. Poznaje tam bogatego i przystojnego faceta – Maxima De Wintera – właściciela ogromnej, pięknej i mrocznej posiadłości o nazwie Manderley. Okoliczności tak się układają, że wkrótce nasza bohaterka zostaje żoną De Wintera i wraca z nim do ANglii, do Manderley. MOżna by przypuszczać, że po takim obrocie spraw można by się spodziewać tylko jednego zakończenia "i żyli długo i szczęśliwie", taka sobie typowa historyjka romansowa, ale jednak nie.
Okazuje się, że w Manderley wciąż rządzi zza grobu poprzednia pani De Winter, pierwsza żona Maxima, tytułowa Rebeka. Główna bohaterka wszędzie natyka się na jej ślady. Rytm dnia toczy się w sposób ustalony przez Rebekę, pokoje są urządzone przez Rebekę, wszędzie widać ulubione kwiaty Rebeki, je się ulubione potrawy Rebeki, życie toczy się tak, jakby Rebeka wcale nie umarła, a nasza cicha myszka boi się to zmienić, tkwiąc w przekonaniu, że nigdy nie uda jej się dorównać Rebece. Jest z nią ciągle porównywana, czego jej serdecznie współczuję, zwłaszcza, że te porównania na ogół wychodzą oczywiście na jej niekorzyść. Rebeka była doskonała, lubiana przez wszystkich, wszystko potrafiła, zawsze umiała się zachować, była taka błyskotliwa, i tak dalej… Szczerze mówiąc podziwiam ją, że potrafiła to znosić z taką cierpliwością, ja sama mam po prostu alergię na tego typu porównywanie "Ona robi tak, czemu ty tak też nie robisz?" (w domyśle, tak jak ty robisz, jest źle) "Ona jest taka, czemu ty taka nie jesteś?" itd. porównywanie ludzi w ten sposób jest jedną z rzeczy najbardziej mnie wkurzających.
W rezultacie główna bohaterka wiedzie samotne i dość smutne życie w ogromnym Manderley, z niekończącymi się korytarzami i mnóstwem pokoi, samotne życie wiedzie także Maxim, nie dzielący się z nikim swoimi sekretami. Bohaterka ma wrażenie, że temat Rebeki jest swego rodzaju tabu w Manderley, nikt nie chce poruszyć z nią tego tematu tak, aby odpowiedzieć na wszystkie nurtujące ją pytania. Z biegiem czasu coraz bardziej zżera ją zazdrość o przeszłość męża, Rebeka przejmuje kontrolę nad całym jej życiem.
Potem pojawiają się nieznane szczegóły dotyczące śmierci Rebeki i akcja nabiera tempa. Dowiadujemy się o Rebece wiele ciekawych, nierzadko zaskakujących rzeczy. Prawda okazuje się być zupełnie inna. Widać, do czego są w stanie posunąć się ludzie, jak wiele zataić i jak wiele wycierpieć, byle tylko niewygodne rzeczy nie wyszły na jaw. Jednakże ujawnienie tych faktów pozwala głównej bohaterce powoli pozbyć się nieśmiałości i kruszy mur pomiędzy nią i jej mężem.
Komu mogłabym tę książkę polecić? Ludziom lubiącym książki, które są trochę jak studium ludzkich charakterów, tym, którzy lubią piękne opisy, chociażby opisy Manderley nie mają sobie równych, w ogóle język tej książki ma w sobie coś bardzo przyciągającego. Ludziom, którzy lubią książki o miłości. Tym, którym nie zależy przede wszystkim na szybkiej akcji. Akcja Rebeki trzyma w napięciu, ale dopiero od pewnego momentu. Tym, którzy lubią literaturę angielską. Wszystkim kobietom. Ludziom, którzy lubią książki utrzymane w troszkę mrocznym klimacie.
Mam nadzieję, że moja recenzja zachęci kogoś do przeczytania tej książki, bo naprawdę warto. 🙂
Książkowe inspiracje.
Dziś w nocy skończyłam czytać świetną książkę – "Rebekę" Daphne Du Maurier, pewnie będzie jakaś recenzja. Poniżej zamieszczam trochę ciekawych myśli z tej książki.
"Szczęście nie jest wartością, którą można ocenić, jest to sposób myślenia, stan umysłu."
"Jakby to było dobrze – powiedziałam impulsywnie – żeby wynaleziono sposób na przechowywanie wspomnień podobnie jak perfum. Tak, żeby się nie ulatniały i nigdy nie spowszedniały i żeby w dowolnej chwili można było odkorkować butelkę i przeżywać ten moment na nowo."
"Pomyślałam, jakby to było dobrze być łagodną i zrównoważoną (…). Nie denerwować się nigdy, nie dręczyć wątpliwościami i brakiem decyzji, nie stać tak jak ja, pełna nadziei i dobrych chęci, przestraszona, obgryzająca paznokcie, niepewna jaką drogę obrać, jaką kierować się gwiazdą."
"Jeżeli powiedziałem ci, że myślę o drużynach Surrey i Middlesex, to znaczy, że myślałem o drużynach Surrey i Middlesex. Mężczyźni są bardziej prości, niż ty to sobie wyobrażasz, moje dziecko. Ale to, co dzieje się w umysłach kobiet, jest dla każdego zagadką."
"Byłam osobą ważną, dorosłam wreszcie. Dziewczyna cierpiąca męki nieśmiałości, która stała pod drzwiami salonu miętosząc chustkę w rękach, podczas gdy stamtąd dochodził gwar głosów tak denerwujący nowego gościa- dziewczyna ta rozpłynęła się tego popołudnia jak widmo."
"Jak wiele musi istnieć na świecie osób, które cierpiały i cierpią nadal, ponieważ nie mogą uwolnić się z sieci własnej nieśmiałości; w swoim zaślepieniu i szaleństwie budują one ogromny, sztuczny mur, który przesłania im prawdę."
"Kiedy się ma dwadzieścia jeden lat, nie jest się zbyt odważnym. Dni pełne są drobnych tchurzostw, bezpodstawnych lęków. Tak łatwo się poczuć urażonym, tak szybko dotkniętym, tak rani każde ostrzejsze słowo. Dziś, pod osłoną pancerza obojętności i dojrzałości, drobne ukłucia zdarzające się co dnia są zaledwie lekkimi muśnięciami i szybko się o nich zapomina."
"Podobno istnieje taka teoria, że przeżyte cierpienia udoskonalają zarówno mężczyzn jak kobiety i że aby osiągnąć coś na tym lub innym świecie, musimy przejść próbę ognia. Przeszliśmy tę próbę w całej pełni. Oboje poznaliśmy, co to jest strach, samotność i wielkie nieszczęście. Przypuszczam, że na każdego człowieka prędzej czy później przychodzi chwila próby. Każdy z nas ma swojego demona, który go tyranizuje i zadręcza, aż wreszcie trzeba mu wypowiedzieć walkę."
"Nuda to przyjemna odtrutka na strach."
"Rebeka, zawsze Rebeka! Dokądkolwiek bym poszła, gdziekolwiek bym usiadła, nawet w moich myślach i moich snach, spotykałam Rebekę. Znałam teraz jej figurę, długie, smukłe nogi, małe, wąskie stopy. Ramiona szersze od moich, zwinne, zgrabne ręce. Ręce, które potrafiły sterować, potrafiły utrzymać konia. Ręce, które układały bukiety, wykonywały modele okrętów i napisały "Maxowi od Rebeki" na tytułowej stronie książki. ZNałam także jej drobną, owalną twarz, jasną cerę, ciemne włosy. Znałam zapach jej perfum, domyślałam się, jak brzmiał jej śmiech, jaki miała uśmiech. Rozpoznałabym jej głos wśród tysiąca innych głosów. Rebeka, zawsze Rebeka! Nigdy się od niej nie uwolnię."
Ostrzeżenie: jak na wpis o awatarze wpis nieco przydługi.
Witajcie!
W przeciwieństwie do wszystkiego, co pojawiało się w moich awatarach do tej pory, utwór Wake Me Up nie jest moim awatarem dlatego, że podoba mi się od strony muzycznej. Muzycznie, jak mam być szczera, nieszczególnie mi podchodzi. To, co zwróciło moją uwagę w tym utworze, to jego text. Nie, że mądry, nie, że ładny, tylko, że po prostu jestem w stanie się do niego ustosunkować i cieszę się, że ktoś tak ładnie opisał zjawisko, o którym chciałabym Wam dzisiaj troszkę napisać, opisał je wręcz z mojej perspektywy. Już mówię, o co chodzi.
Od tak wczesnego dzieciństwa, jakie tylko jestem sobie w stanie przypomnieć, aż do tej pory co jakiś czas mam do czynienia ze strasznymi, bardzo nieprzyjemnymi i ogromnie męczącymi snami. Sny owe są dziwne, ponieważ ich fabuła zwykle jest niemal taka sama, z jakimiś zazwyczaj tylko drobnymi szczegółami, które ulegają zmianom. Głównym ich tematem są kompletnie irracjonalne lęki, jakie miałam w dzieciństwie. Pewnie obecnie, gdybym w normalnej sytuacji i na jawie zetknęła się z tym, co wtedy budziło we mnie owe lęki, nie byłabym tak bardzo przerażona, ale w tych snach do tej pory jestem ogromnie i samo to przerażenie, obezwładniające cię poczucie bezradności, osaczenia i lęku, racjonalnie patrząc kompletnie nieadekwatne do sytuacji, jest strasznie męczące. Dodatkowo dobrych kilka lat temu, jak już Wam pisałam w jednym z wpisów na Drimolandii, bardzo lubiłam się bawić zjawiskami typu LD (świadome śnienie) i innymi podobnymi, nie mając pojęcia, jak destrukcyjne potrafi to być dla mózgu. Mam wrażenie, że zabawy ze świadomymi snami zaostrzyły jeszcze mój problem i odtąd miałam i mam te sny nieco częściej, niż wcześniej. Na tyle często, że zdążyłam zaobserwować, kiedy się pojawiają i w ogóle postanowiłam zrobić trochę research na temat tego, co to jest, czemu to jest i na ile jest to w ogóle naturalne. Zauważyłam mianowicie, że najczęściej, acz nie zawsze, sny owe pojawiają się u mnie, jeśli obudzę się, załóżmy w nocy, potem przez jakiś czas nie śpię, jakiś czas to znaczy załóżmy powyżej 15 minut do… no nie wiem, trzech godzin, że przed zapadnięciem się w czeluść tego snu (co serio przypomina trochę zapadanie się w jakieś trzęsawisko) mam czasem możliwość odwrócenia tego i obudzenia się, zanim ugrzęznę na dobre, choć wymaga to wręcz fizycznej siły, często podczas tych snów miałam od zawsze jakieś takie resztki świadomości, tak, że potrafię na przykład zarejestrować, że na przykład ktoś już się obudził i łazi po kuchni, mózg mam jednak jakby za jakąś mgłą i miesza mi się sen z rzeczywistością, co czasami sprawia, że te sny potrafią być naprawdę upiornie realistyczne, zawsze wiem, że to jest sen i rozpaczliwie chcę się obudzić, ale nic z tego nie wychodzi, przytłaczają mnie moje lęki, w ogóle ogólne poczucie lęku, bezradności, tak, jakby z każdej strony czekało na ciebie jakieś niebezpieczeństwo, nawet ciężko byłoby mi opisać, czego się boję najbardziej, po prostu się boisz i czujesz jak w jakiejś pułapce, albo w centrum idiotycznego horroru, ale to, co jest najbardziej zjawiskowe… w kulminacyjnym momencie snu zawsze próbuję wrzasnąć, ruszyć się, cokolwiek… nic… nie idzie. I jeszcze czasem masz straszliwe wrażenie, że jeszcze chwila i się udusisz. Po obudzeniu dobrą chwilę jest się w równie przytłaczającej dezorientacji, no i jak są jakieś serio gorsze te sny to czasem cały dzień nie bardzo można się do końca pozbierać i funkcjonuję trochę tak, jakbym się przez noc naoglądała horrorów. Na podstawie tego, oraz różnych innych objawów, po zrobieniu miniresearchu zaczęłam podejrzewać, że jest to paraliż przysenny. Nie wszystko się zgadzało, ale obezwładniający lęk, resztki świadomości, niektórzy mają całkowitą świadomość, biedaki, niemożność poruszenia się, częste fałszywe przebudzenia, to znaczy, że śpisz, ale śni ci się, że już wstajesz, że zaczął się dzień, nareszcie, już skończył się ten głupi sen, a tu nagle, wychodzisz sobie załóżmy z domu i… okazuje się, że nadal śpisz, że to jest w ogóle dopiero początek i musisz się po raz kolejny zmierzyć ze swoimi ciężkimi do określenia, a jednocześnie tak wyrazistymi, że niemal uosobionymi lękami, wszystko to wskazywało na to, że to musi być paraliż przysenny. rozmawiałam na ten temat z moją Mamulką, która wie o tych moich snach, bo jak byłam mała byłam przekonana, że wszyscy tak mają i że tak wyglądają klasyczne koszmary normalnych ludzi. Potem przypadkowo kiedyś zeszliśmy na temat snów z moim dziadkiem. Nieraz mi już wcześniej opowiadał, że często ma dziwne sny, albo babcia coś wspominała, a wtedy właśnie dziadek opowiedział mi o tych swoich snach, których fabuła kręci się wokół tego, że gdzieś go zabierają, gdzie nie chce być, że to miejsce wygląda trochę jak szpital, tylko jest dużo straszniejsze i że nie może się w tym śnie ruszyć i to wszystko jest bardzo, bardzo straszne. Wtedy już wiedziałam, że dostałam paraliż przysenny w spadku po dziadku, bo to niby też może być genetyczne. Szkoda tylko, że nie idzie tego jakoś leczyć. Dowiedziałam się już jednak, że istnieją techniki oddechowe, które pomagają się wybudzić, czy w każdym razie opanować trochę sytuację i to wrażenie, że ktoś na tobie siedzi, a ty się dusisz. Poszłam też z tym kiedyś do neurologa i się dowiedziałam, że może mi to kiedyś jeszcze samo przejdzie i że niektórym na to pomagają jakieś leki z grupy SSRI, aczkolwiek to nie jest bezpośrednie lekarstwo na paraliż przysenny. Moja Mamulka chciała, żebym ja spróbowała, czy mi to pomoże, ale i ta neurolog i ja stwierdziłyśmy wtedy, że chyba najpierw lepiej spróbować jakichś innych rzeczy. Teraz więc jak już od jakiegoś czasu wiem, o co chodzi, staram się przestrzegać tak zwanej higieny snu, chociaż nie zawsze jest to takie łatwe, jakby się mogło wydawać i jak mi się wydawało, że będzie, raczej nie idę spać ponownie, jeśli na przykład obudziłam się i zachciało mi się spać dopiero po godzinie, wolę już być trochę niewyspana, niż znów mieć te sny, a jak już wpadnę, to staram się opanowywać sytuację oddychając jakoś normalnie, co jest jednak straszliwie trudne czasami.
Piszę o tym dzisiaj dlatego, że właśnie mam za sobą noc pełną tego typu snów, na szczęście udało im się mnie wciągnąć, zawsze jakoś w ostatniej chwili się odratowywałam, ale za jakąś trzecią próbą normalnego uśnięcia stwierdziłam, że nieee, ja się tak dłużej nie bawię. I resztę nocy bawiliśmy się cichutko i kulturalnie z Mishą, dobrze, że Misha był, bo inaczej to bym się pewnie strrrasznie bała. Odespałam sobie w dzień, co ciekawe w dzień jest zawsze jakoś mniejsze prawdopodobieństwo, że mi się zaczną te sny.
A co ma do tego ALex Kunnari i Wake Me Up? No tytuł mówi sam za siebie chyba. Jeszcze nigdy, nigdy nie wiedziałam takiego opisu, pod którym ja bym się mogła podpisać oboma rękoma i nogoma, jak mówi moja Mamulka. Wake Me Up poznałam przez Spotify, konkretnie przez ich składanki Daily Mix, wtedy miałam fazę na słuchanie norweskiej elektroniki. Jak jednak znalazł się tam utwór Kunnariego, Fina, nie Norwega, i raczej dance'owy, niż elektroniczny, kompletnie nie wpasowujący się w mój gust muzyczny, nie mam pojęcia, ale text mnie powalił. Ja czytałam wiele opisów paraliżu sennego, ludzie różne mają, ale tak podobnego do mojego jeszcze nie widziałam.
Miłego słuchania życzę wszystkim. 🙂