Witajcie!
Ostatnio obiecywałam recenzję, ale tak długo się delektowałam tą książką, że napisanie jej przeciągnęło się trochę w czasie. Właściwie czytałam ją równo tydzień, co bardzo, bardzo rzadko mi się zdarza, tylko w przypadkach, gdy książka jest straszliwie nudna, a przeczytać ją z jakiegoś powodu chcę lub muszę, albo jak jest taka piękna czy ciekawa, że czytam ją bardzo wolno, delektując się nią, powracając do poprzednich stron nawet i ogólnie przeciągając cały proces o tyle, ile się da. Tak też było z "Ruth". Pomimo, że czytałam ją już drugi raz. Mam wrażenie, że tym razem wyciągnęłam z tej książki znacznie więcej.
Elizabeth Cleghorn Gaskell jest pisarką pochodzącą z ANglii, tworzącą w XIX wieku, w epoce wiktoriańskiej, bardzo cenioną w swej ojczyźnie. U nas również jest znana, ale z racji tego, że wciąż stosunkowo niewiele książek jest przetłumaczonych i są dostępne chyba głównie w jakichś antykwariatach, nie aż tak lubiana. Światowo znana jest z biografii innej współczesnej sobie pisarki – Charlotte Bronte – z utworu znanego w Polsce pod tytułem "Panie Z Cranford" lub "Cranford" oraz powieści "Północ Południe". Pisała opowiadania w gotyckim klimacie, podobno też kryminalne, ale to wiem z drugiej ręki. W każdym razie pisała dobrze, umiała trafnie i ciekawie opisywać ludzi, otaczający ich świat, zjawiska społeczne… Tak, że czytając jej książki, ma się wrażenie, że jest się ich częścią, a to przecież niewątpliwa oznaka, że utwór jest bardzo dobrej jakości.
"Ruth" to powieść mówiąca o moralności i dziewiętnastowiecznej moralności. Jest utworem pełnym smutku i cierpienia. Mówi o tym, jak okrutny potrafił być los dla niezamężnych kobiet, w dodatku nie mających odpowiednich koneksji czy środków finansowych, a cóż dopiero dla samotnych matek.
Taką samotną, pogardzaną przez wszystkich, młodą matką jest właśnie tytułowa Ruth Hilton. Wywodzi się ona z klasy nieuprzywilejowanej. Na jej nieszczęście została dość wcześnie osierocona przez obojga rodziców. Znajduje sobie posadę jako krawcowa. Może nie ma życia szczęśliwego, bo nie bardzo lubi swoją pracę i nie jest w niej dobra, a szefowa bez skrupułów wyzyskuje swoje pracownice, ale przynajmniej ma dach nad głową i środki do życia. W tym czasie poznaje niejakiego pana Bellinghama, który jest pod urokiem niezwykłej urody dziewczyny, jak również jej skromności i bezpretensjonalności. Między tymi dwojgiem powoli nawiązuje się więź, pan Bellingham odwiedza Ruth w niedziele i spędza z nią coraz więcej czasu. Któregoś jednak razu, pracodawczyni Ruth nakryła ją na jakże chaniebnym czynie: trzymała rękę na ramieniu towarzyszącego jej młodzieńca. Dziewczyna zostaje bez pardonu wyrzucona z pracy i znów zostaje bez dachu nad głową. W tym momencie "wspaniałomyślny" pan Bellingham ofiaruje jej pomoc, wyjeżdżają razem do Walii i zostają kochankami. Należy tu dodać, że Ruth, będąc wtedy bardzo młodą dziewczyną, zupełnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie konsekwencje może jej przynieść takie postępowanie, nie wie nic o tym, że jest to sprzeczne z zasadami moralnymi panującymi w jej środowisku. Obdarza Bellinghama szczerym, niewinnym, a bardzo silnym uczuciem, które będzie jej towarzyszyło właściwie przez całe życie. On jest jednak człowiekiem egoistycznym, samolubnym i raczej niedbającym o moralność. Zresztą nie musi, jest arystokratą, no i, mężczyzną. Wkrótce jednak Ruth boleśnie się przekonuje o tym, w jak niekorzystnym położeniu się znalazła. Ludzie traktują ją właściwie jak przedmiot, jak coś zepsutego i odrażającego. Po jakimś czasie pan Bellingham zachorowuje na gorączkę mózgu i przyjeżdża do niego jego matka. Ruth bardzo to przeżywa, boi się jego śmierci, ogromnie cierpi. Wraz z powrotem do zdrowia Bellinghama, matka namawia go, aby opuścili gospodę, w której się znajdowali i wyjechali jak najprędzej, chce zakończyć jego znajomość z Ruth, ponieważ według niej to właśnie Ruth przyczyniła się do tego, że jej syn żyje z nią w grzechu. Bellingham z matką wyjeżdża, pozostawiając Ruth samą sobie i bardzo cierpiącą. Wtedy na horyzoncie pojawia się pan Benson, który wraz ze swą siostrą zabiera ją do swego domu, dziewczyna dostaje nową tożsamość i jako wdowa jest guwernantką dwuch córek mieszkającego w sąsiedztwie pana Bradshawa. Ruth staje się także matką małego Leonarda. Jednak nawet u Bensonów nie jest bezpieczna i po latach jej sekret wychodzi na jaw.
Dziewczyna (pomimo iż jest wręcz uosobieniem niewinności, trudno doszukać się u niej jakichś większych wad, może poza nadmiernym odczuwaniem wszystkiego, ale też życie jej nie oszczędza, więc w sumie trudno się jej dziwić) jest traktowana przedmiotowo, ludzie automatycznie przestają utrzymywać z nią jakiekolwiek relacje, przestają odwiedzać dom Bensonów, są dla niej bardzo okrutni, dotyka to także Leonarda, o którym pan Bradshaw mówi, że i on musi ponieść karę, za czyn jego matki.
Książka owa w doskonały sposób pokazuje, jak bardzo współcześni autorce ludzie kierowali się uprzedzeniami w relacjach z innymi, jak wiele kobiety w sytuacji takiej, jak Ruth musiały wycierpieć i jak dalekie od prawdy potrafią być pozory. Jest typową powieścią moralizatorską, po której przeczytaniu widać wyraźnie, jak okrutni możemy być dla kogoś sądząc go wyłącznie po pozorach lub nie dając mu szansy na poprawę, lub, jak ujął to pan Benson, wdeptywać w piach, z którego nie można się wydostać. Dla czytelnika w XXI wieku tematyka książki może się czasem wydawać niezbyt zrozumiała, jako, że w naszych czasach samotne matki i nieślubne dzieci nie są żadnym wielkim fenomenem, trzeba więc na zjawisko spojrzeć z perspektywy ówcześnie żyjących ludzi, która była zupełnie inna od współczesnej.
Pomimo jednak, iż powieść jest moralizatorska, wcale nie jest sucha czy nudna lub przesycona banałami, jak wiele innych powieści moralizatorskich czy dydaktycznych, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Jak już mówiłam, proza Elizabeth Gaskell sprawia, że możemy niemalże dosłownie wejść w świat bohaterów i wszystko zobaczyć niemalże namacalnie. Powieść jest napisana bardzo dobrze, wiele postaci drugoplanowych jest odmalowanych w naprawdę ciekawy sposób, taka Sally chociażby. Sama Ruth nie jest szczególnie barwną postacią, według mnie jest nieco mdła, ale jednak daje się lubić, no i chyba właśnie miała być taką typową, białą bohaterką, bez jakichś większych wad czy słabości. Język powieści jest bardzo piękny, zdecydowanie będę musiała ją przeczytać po ingliszu.
Nie jest ona oczywiście pozbawiona pewnych wad, niektóre wątki są na przykład trochę nazbyt rozciągnięte, chociażby zaloty pana Farquhara do Jemimy Bradshaw, czy zdradzenie się przez autorkę z tym, że chyba niewielkie ma pojęcie o języku walijskim, nawet mniejsze od mojego początkującego. 😀 No ale, to są takie szczególiki w porównaniu w piękną całością.
Komu mogłabym tę ksiażkę polecić:
Miłośnikom literatury angielskiej, obyczajowej, z wnikliwymi obserwacjami dotyczącymi otoczenia, ludzkich charakterów, obyczajowości, zainteresowanym moralnością czy religią, jeśli ktoś na przykład czytał "Tessę D'uberville" Hardy'ego, to "Ruth" na pewno takiemu komuś się spodoba.
Nie polecam tej książki ludziom, którzy lubią szybką akcję i trzymającą w napięciu fabułę, tutaj fabuła jest bez wątpienia bardzo wciągająca, angażująca emocjonalnie czytelnika w bardzo dużym stopniu, ale raczej zbytnio nie napina.
Category: Recenzje książek.
Kilka dni temu skończyłam czytać "Emancypację Mary Bennet" autorstwa Colleen MCCullough, a ponieważ książka wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia, a poza tym zauważyłam, że dużo jest wokół niej kontrowersji, zdecydowałam się coś o niej napisać.
Do książki tej zabierałam się z przeogromnym entuzjazmem, zaczęłam ją praktycznie od razu, jak tylko weszłam w jej posiadanie. Z dwuch powodów. Pierwszym była Colleen MCCullough. Czytałam jej słynne "Ptaki Ciernistych Krzewów" już kilka razy, czytałam "Aniołka", też kilkukrotnie, czytałam "Obsesję" i coś tam jeszcze, w każdym razie wszystko mi się podobało, pomimo iż tematyka tych książek jest diametralnie różna. Lubię jakoś styl pani MCCullough a tematyka tych jej książek, które już czytałam, była dla mnie zawsze z tego czy innego powodu interesująca. Drugim powodem mojego ogromnego entuzjazmu była tytułowa Mary Bennet. Coś mi mówiło, że chodzi o TĘ Mary Bennet, to znaczy o siostrę Lizzie z "Dumy I Uprzedzenia" Jane Austen. Okazało się, że miałam rację.
Powiem teraz krótko, o co chodzi, dla tych, którzy jeszcze być może nie czytali "Dumy I Uprzedzenia". "Duma I Uprzedzenie" jest to romans autorstwa kultowej pisarki, jaką jest Jane Austen. Dotyczy ona losów pięciu sióstr – panien Jane, Elizabeth, Mary, Kitty oraz Lydii Bennet, głównie jednak Elizabeth oraz jej miłości do niejakiego pana Darcy'ego.
Książka MCCullough natomiast jest kontynuacją losów sióstr oraz ich krewnych, bliskich i innych bohaterów książki Austen. Jej akcja rozpoczyna się dwadzieścia lat po zakończeniu "Dumy I Uprzedzenia". Wszyscy są już więc nieco bardziej doświadczeni, wyrobieni przez los i… niesamowicie wręcz zmienieni. Lizzie – z bystrej, pełnej humoru i inteligentnej dziewczyny przemieniła się w osobę raczej smutną, zdecydowanie dającą się lubić, ale jednak jakby wiecznie cierpiącą, jej mąż – Fitzwilliam Darcy – z wyniosłego, dumnego młodzieńca, będącego dla wielu kobiet swego rodzaju ideałem mężczyzny, przeobraził się w nieco bufonowatego, zgorzkniałego i pysznego cynika, największa zmiana dotyczy jednak Mary. W powieści Austen dziewczyna nie jest nikim specjalnym – trzecia z pięciu sióstr, ani ładna jak starsze, ani lubiana czy rozpieszczana, jak młodsze, z krostami na twarzy i krzywym zębem, Mary próbowała nadrabiać braki wiedzą i wątpliwym talentem muzycznym, zawsze była strasznie poważna, nieszczególnie ciekawa czy inteligentna, bardzo świętoszkowata. W książce MCCullough widzimy ją natomiast jako zdziwaczałą starą pannę dobiegającą czterdziestki, która jak dotąd opiekowała się matką, jej charakter jest zgoła inny. Mary jest kobietą szczerą, pełną dowcipu, inteligencji, z przeogromną potrzebą, wręcz obsesją na punkcie niezależności… co też ten czas robi z ludźmi? Patrząc na to, jak przeobrażeni zostali bohaterowie pani Austen, mam wrażenie, że tak naprawdę tej książki nie powinno się traktować jako kontynuacji "Dumy I Uprzedzenia", jest to raczej jakaś wariacja na motywach "Dumy I uprzedzenia", nowy budynek stworzony na starych fundamentach czy coś w tym stylu. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest zła, ale uważam, że aby rzeczywiście móc przeczytać ją z przyjemnością, trzeba by się oderwać od myślenia jak było u Austen i spojrzeć na "Emancypację Mary Bennet" jak na coś w ogóle innego. Inaczej lektura raczej nie sprawi nam wiele satysfakcji.
Stopniowo, a właściwie w dość szybkim, znacznie szybszym niż u Austen tempie, poznajemy losy Mary, która – pragnąc wyzwolenia i swobody – udaje się na wyprawę, by potem skonstatować, że jednak dobrze byłoby dzielić życie z kimś, na kim w razie potrzeby możnaby się wesprzeć, gdy chwilowo będzie mieć za dużo swobody i zostaje żoną niejakiego angusa Sinclaira – bardzo fajny gościu ze Szkocji, ja go polubiłam. Książka jest oczywiście wielowątkowa, bo jak powiedziałam śledzimy losy także innych bohaterów książki Austen, wszystkie zakończone są bardzo oczywistym happyendem, w ogóle zakończenie książki w mojej opinii jest cokolwiek kiczowate i pierwsza połowa jest znacznie bardziej ciekawa, potem już ne jest tak fajnie.
Styl również nie jest stylem Austen, Colleen MCCullough niejednokrotnie posługuje się dowcipem, ale nie jest to ów subtelny i jakże charakterystyczny dowcip Austen, także jeśli ktoś by tego oczekiwał, może się zawieźć, zdecydowanie styl pisania Colleen jest inny.
Patrząc na tę książkę jako całość, nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, bo podobała mi się, gratuluję pani MCCullough samej odwagi, bo Austen jest pisarką na tyle znaną i poważaną, że naprawdę trzeba się wykazać odwagą, żeby zmieniać coś w książce czytanej od dwustu lat przez pokolenia czytelników. Fajnie było poznać czyjąś wizję przyszłości bohaterów Austen, choć te zmiany w ich charakterach niejednokrotnie ogromnie mnie raziły, wydaje mi się, że nawet czas nie jest w stanie uczynić zamaszystej i urodziwej feministki z nudnej i szpetnej świętoszki. Biednemu Darcy'emu to w ogóle się dostało- zacząć jako typowy bohater romansu,, a skończyć jako cyniczny burak, no ciekawie. 😀 Książka nie jest też pozbawiona innych, nieraz bardzo widocznych wad, jak właśnie według mnie te strasznie oczywiste happyendy, wiadomo happyend w romansie rzecz potrzebna, ale mam wrażenie, że to bardzo dobrze, że Jane Austen nie miała okazji zobaczyć tych właśnie, bo nie sądzę, żeby była bardzo zadowolona.
Jeśli po tę książkę chciałby sięgnąć ktoś, kto już czytał "Dumę I Uprzedzenie", bardzo fajnie, ale radziłabym właśnie oderwać się od książki Austen, wtedy jest spora szansa, że Wam się spodoba. Ludziom, którzy "Dumy I uprzedzenia" nie czytali, też mogę tę książkę polecić, właśnie dlatego, że znajomość pierwowzoru absolutnie nie jest konieczna, bo jest to po prostu coś zupełnie innego.
Sporo mam jak widzicie do tej książki zastrzeżeń, ale mimo to uważam, że warta jest przeczytania, bo ma swoje zalety, styl pani MCCullough wcale nie jest zły, mimo, że to nie Austen, Mary, jeśli nie myśli się o tym, jaka była kiedyś i że jest to niemożliwe, żeby teraz była taka, naprawdę da się lubić. Do akcji wchodzi wielu ciekawych bohaterów, jak na przykład właśnie Angus, czy też Charlie – syn Elizabeth, jest też nawet gościu, który pochodzi z Walii, z tego samego regionu, z którego pochodzi Gwil. 😀 Przynajmniej tak można wnioskować.
Komu mogłabym polecić tę książkę?
Ludziom, którzy lubią Jane Austen i jednocześnie są w stanie zaakceptować tak ogromne zmiany. Ludziom, którzy lubią literaturę angielską. Tym, którzy lubią romanse, nie tylko te typu Austen, ale też amatorom bardziej współczesnych książek z tego gatunku, jakichś tak zwanych harlequinów, im nawet pewnie spodoba się bardziej. Tym, którzy lubią Colleen MCCullough. Tym, którzy lubią książki łatwe, z szybką akcją.
Daphne Du Maurier – Rebeka.
Nadszedł czas na kolejną recenzję na moim blogu. "Rebekę" miałam czytać już dawno, dawno się do tego zabierałam, ale mimo, że lubię Daphne Du Maurier i wiele jej powieści, nie przypuszczałabym, że ta zrobi na mnie aż takie wrażenie. Śmiem twierdzić, że może nawet należeć do książek, które w ciągu mojego życia zrobiły na mnie największe wrażenie, ale aby móc się obiektywnie na ten temat wypowiedzieć, z pewnością potrzebowałabym więcej czasu, bo książkę skończyłam dopiero dzisiaj rano.
"Rebeka" wepchnięta została do szufladki pod tytułem "romans psychologiczny". Niby słusznie – jest i miłość, wokół której wszystko się kręci, i zdecydowanie mocno zarysowane portrety psychologiczne postaci, wiele, wiele ciężkich emocji, ale to nie wszystko. "Rebeka" to i romans, i kryminał, i thriller, i w jakimś sensie także tak zwana powieść gotycka, choć to już niby nie ta era, bo przecież Du Maurier żyła i pisała w XX stuleciu.
Główna bohaterka to chorobliwie wręcz nieśmiała, szara myszka. Jest do tego stopnia nieśmiała, że może się wydawać czytelnikowi pozbawiona jakiejkolwiek dumy, szacunku do siebie, strasznie jest tchurzliwa… Jest ta jej nieśmiałość irytująca, ale też ogromnie było mi jej nie raz z tego powodu żal, sama będąc może nie osobą nieśmiałą, w każdym razie nie do tego stopnia, ale mocno introwertyczną, jestem ją w stanie bardzo dobrze zrozumieć. To, co mnie w związku z nią najbardziej wkurza, to to, że autorka poskąpiła jej imienia. Przez całą akcję książki jest bezimienna. A ponieważ imię jest dla mnie częścią osobowości człowieka, nie obeszło się bez tego, żebym w takim razie sama nie wymyśliła jej jakiegoś adekwatnego imienia. Po długich dywagacjach, czy ma być Lucy, Jane, Christine, czy może coś bardziej nowoczesnego i angielskiego a zarazem lekkiego typu na przykład Jocelyn, w końcu zdecydowałam się nazywać ją Iris. No ale w tej recenzji chyba nie będę mówić o niej Iris, bo, cóż, najwyraźniej miała pozostać bezimienna. Szkoda. Gdy ją poznajemy, jest damą do towarzystwa niejakiej pani van Hopper, z którą przebywa w Monte Carlo. Poznaje tam bogatego i przystojnego faceta – Maxima De Wintera – właściciela ogromnej, pięknej i mrocznej posiadłości o nazwie Manderley. Okoliczności tak się układają, że wkrótce nasza bohaterka zostaje żoną De Wintera i wraca z nim do ANglii, do Manderley. MOżna by przypuszczać, że po takim obrocie spraw można by się spodziewać tylko jednego zakończenia "i żyli długo i szczęśliwie", taka sobie typowa historyjka romansowa, ale jednak nie.
Okazuje się, że w Manderley wciąż rządzi zza grobu poprzednia pani De Winter, pierwsza żona Maxima, tytułowa Rebeka. Główna bohaterka wszędzie natyka się na jej ślady. Rytm dnia toczy się w sposób ustalony przez Rebekę, pokoje są urządzone przez Rebekę, wszędzie widać ulubione kwiaty Rebeki, je się ulubione potrawy Rebeki, życie toczy się tak, jakby Rebeka wcale nie umarła, a nasza cicha myszka boi się to zmienić, tkwiąc w przekonaniu, że nigdy nie uda jej się dorównać Rebece. Jest z nią ciągle porównywana, czego jej serdecznie współczuję, zwłaszcza, że te porównania na ogół wychodzą oczywiście na jej niekorzyść. Rebeka była doskonała, lubiana przez wszystkich, wszystko potrafiła, zawsze umiała się zachować, była taka błyskotliwa, i tak dalej… Szczerze mówiąc podziwiam ją, że potrafiła to znosić z taką cierpliwością, ja sama mam po prostu alergię na tego typu porównywanie "Ona robi tak, czemu ty tak też nie robisz?" (w domyśle, tak jak ty robisz, jest źle) "Ona jest taka, czemu ty taka nie jesteś?" itd. porównywanie ludzi w ten sposób jest jedną z rzeczy najbardziej mnie wkurzających.
W rezultacie główna bohaterka wiedzie samotne i dość smutne życie w ogromnym Manderley, z niekończącymi się korytarzami i mnóstwem pokoi, samotne życie wiedzie także Maxim, nie dzielący się z nikim swoimi sekretami. Bohaterka ma wrażenie, że temat Rebeki jest swego rodzaju tabu w Manderley, nikt nie chce poruszyć z nią tego tematu tak, aby odpowiedzieć na wszystkie nurtujące ją pytania. Z biegiem czasu coraz bardziej zżera ją zazdrość o przeszłość męża, Rebeka przejmuje kontrolę nad całym jej życiem.
Potem pojawiają się nieznane szczegóły dotyczące śmierci Rebeki i akcja nabiera tempa. Dowiadujemy się o Rebece wiele ciekawych, nierzadko zaskakujących rzeczy. Prawda okazuje się być zupełnie inna. Widać, do czego są w stanie posunąć się ludzie, jak wiele zataić i jak wiele wycierpieć, byle tylko niewygodne rzeczy nie wyszły na jaw. Jednakże ujawnienie tych faktów pozwala głównej bohaterce powoli pozbyć się nieśmiałości i kruszy mur pomiędzy nią i jej mężem.
Komu mogłabym tę książkę polecić? Ludziom lubiącym książki, które są trochę jak studium ludzkich charakterów, tym, którzy lubią piękne opisy, chociażby opisy Manderley nie mają sobie równych, w ogóle język tej książki ma w sobie coś bardzo przyciągającego. Ludziom, którzy lubią książki o miłości. Tym, którym nie zależy przede wszystkim na szybkiej akcji. Akcja Rebeki trzyma w napięciu, ale dopiero od pewnego momentu. Tym, którzy lubią literaturę angielską. Wszystkim kobietom. Ludziom, którzy lubią książki utrzymane w troszkę mrocznym klimacie.
Mam nadzieję, że moja recenzja zachęci kogoś do przeczytania tej książki, bo naprawdę warto. 🙂
Przyszedł czas na recenzję jednej z książek mojej ulubionej autorki, jaką jest Lucy Maud Montgomery.
Czary Marigold czytałam naprawdę bardzo wiele razy, co nie przeszkodziło mi sięgnąć po tą książkę ponownie po raz niewiadomo który z kolei i po raz drugi w oryginale. Oryginalny tytuł tej książki to "Magic For Marigold". Z tytułami polskimi też jest trochę zamieszania, ponieważ istnieją dwa tłumaczenia tej książki na nasz język, a przynajmniej tylko o tylu mi wiadomo, jedno Karoliny Bałłaban pod tytułem "Czarodziejski Świat Marigold", a drugie, bardziej współczesne, Magdaleny Koziej-Ostaszkiewicz "Czary Marigold". Ja więcej razy czytałam tę pierwszą wersję, każda ma swoje plusy i minusy, ale jednak chyba bardziej podoba mi się przekład Koziej-Ostaszkiewicz.
Książki Lucy Maud Montgomery są zaliczane do książek dla dzieci i większość z nich istotnie dla dzieci świetnie się może nadawać, jednakże warto czytać je także później, bo dopiero wtedy można dostrzec bardzo wiele rzeczy, których jako dziecko się nie dostrzegło, zresztą w ogóle za każdym razem, gdy czyta się jakąś książkę, dostrzega się coś innego. Do takich książek, w których wiele rzeczy odkryć można dopiero z czasem, należą właśnie "Czary Marigold".
Marigold Lesley urodziła się po śmierci swojego ojca, mieszka razem ze swoją mamą – Lorraine, – oraz innymi członkami rodziny i dwoma kotami w domu o nazwie Świerkowy Obłok, Świerkowa Kępa, czyli po prostu Cloud Of Spruce. W skład jej najbliższej rodziny wchodzi prócz matki: starsza babka – osoba o bardzo wnikliwym umyśle, lubiąca krytykować innych, bardzo inteligentna, dość władcza i apodyktyczna, ale generalnie jest pozytywną postacią, niestety umiera, gdy Marigold ma kilka lat – młodsza babka – kobieta o stalowej woli, bardzo urodziwa, młodo wyglądająca, szczerze mówiąc ja jej za bardzo nie polubiłam – wujek Klondike – były żeglarz, człowiek o nieco zawadiackim poczuciu humoru i podejściu do życia- ciocia Marigold – lekarka, żona wuja Klondike'a, uratowała życie Marigold, gdy była bardzo malutka, wskutek czego dziewczynka została nazwana jej imieniem,. Poza tym ma jednak niezmierzone ilości ciotek, wujków, stryjków, babek ciotecznych, dziadków wujecznych i innych pociotków. Niektórych to wkurza, ale według mnie jeszcze bardziej ubarwia fabułę. Lesleyowie stanowią swojego rodzaju klan, także Marigold wychowywana jest w poczuciu dumy z przynależności do swojej rodziny.
Marigold jest dziewczynką obdarzoną bujną wyobraźnią, bardzo wrażliwą i oryginalną. W książce przeżywamy wraz z nią bardzo różne przygody, przyjemne i beztroskie chiwile dzieciństwa, problemy, poznajemy świat jej fantazji, który jest naprawdę ogromnie bogaty.
Marigold odbywa wizyty do różnych swoich krewnych, gdzie niemal zawsze poznaje jakieś dziecko, z którym się zaprzyjaźnia lub po prostu spędza czas, przeżywając różnego rodzaju przygody, czasami też przyjeżdżają do niej inne dzieci, jak na przykład kuzynka Gwennie, której Marigold z początku nienawidziła, bo ciotka Josephine zawsze ją do niej porównywała i stawiała jej Gwennie za wzór, okazało się natomiast, że Gwennie ma w sobie bardzo dużo ikry, wymyśla zwariowane zabawy i że można z nią fantastycznie spędzać czas, odwiedziła ją też niemniej psotna z natury rosyjska księżniczka Warwara. W książce widać wyraźnie, że Marigold ma jakąś podświadomą ambicję, żeby stać się bardzo dobrą, wątek ten pojawia się w kilku rozdziałach, najpierw Marigold odczuwa gwałtowne powołanie, żeby stać się misjonarką i jest dobra aż do bólu, a potem podczas jednej z wizyt u rodziny poznaje niejaką Paulę Pengelly, która "bawi się w religię", wciąga do tej zabawy Marigold, dziewczynki odmawiają sobie różnych przyjemności i cała ta zabawa ma dość skrajną formę, co wygląda dość śmiesznie. W ogóle Marigold jest raczej perfekcjonistką, co przejawia się nie tylko w próbach bycia "dobrą", ale także w jej wysiłkach kulinarnych, o których jest mowa w jednym z rozdziałów i które, w przeciwieństwie do bycia nieludzko dobrą, zdecydowanie nie idą na marne. Ponieważ Marigold jest jedynym dzieckiem w Świerkowym Obłoku, na co dzień nie miała za bardzo z kim się bawić, dlatego też wymyśliła sobie przyjaciółkę z wyobraźni, mimo, że młodsza babka konsekwentnie próbowała wybić jej to z głowy. Przez długi czas była to jej najlepsza przyjaciółka, lepsza od wszystkich prawdziwych dzieci, jakie znała.
Uważam, że książka ta jest bardzo dobrą lekturą i dla dzieci, i dla młodzieży, i dla dorosłych, ja zawsze mam ogromną przyjemność z jej czytania, jak i przy każdej książce Maud.
Komu mogłabym ją polecić? Przede wszystkim tym, którzy nigdy wcześniej nie czytali książek Montgomery lub czytali jedynie "Anię Z Zielonego Wzgórza", to znaczy pierwszą część tego cyklu. Także tym, którzy lubią książki Maud, a jeszcze Marigold nie czytali. Tym, którzy czytali, też polecam przeczytać po raz kolejny. Polecam tę książkę wszystkim dzieciom, ja sama przeczytałam ją w wieku mniej więcej lat 12, nie wiem, czy we wcześniejszym wieku normalne dziecko nie pogubi się w ilości krewnych Marigold i innych podobnych szczegółach, które w obfitości tam występują, ale zawsze można spróbować. Moja Zofijka jednak, która ma lat 10, myślę, że by tego nie strawiła. Poza tym mogę tę książkę polecić wszystkim dziewczynom i kobietom, wszystkie książki Lucy Maud Montgomery zdecydowanie mają właściwości kształtujące żeńskie mózgi, kształtują wszystkie mózgi, męskie także, ale żeńskie szczególnie. Poleciłabym Marigold także wszystkim tym, którzy chcieliby powrócić do chwil dzieciństwa, bądź to żeby przypomnieć sobie swoje własne szczęśliwe chwile z tego okresu, bądź, żeby czytając o stosunkowo beztroskim dzieciństwie Marigold nadrobić braki z własnego, jeśli nie było aż tak szczęśliwe. NO i wszystkim tym, którzy lubią sobie wyobrażać różne rzeczy, którzy lubią przebywać na łonie natury, ludziom wrażliwym i może nieco idealistycznym, tak jak Marigold. Aha, no i tym, którzy lubią, tak jak ja, dobrze zarysowane osobowości bohaterów książkowych.
Na koniec chciałabym się z Wami podzielić kilkoma cytatami z tej książki, na ogół nigdy nie czytam książek w ten sposób, że po ich przeczytaniu zostają mi w mózgu jakieś konkretne myśli z niej w całości, niczego też raczej z książek nie wypisuję, ale czytając Marigold po raz niewiadomo który z rzędu, zwracałam uwagę na poszczególne zdania i na zawartą w nich mądrość, albo na to, czy się z nimi zgadzam, czy nie.
"Nie przejmuj się zbytnio tym, co ludzie powiedzą. Rób, co ci się w życiu podoba, jeśli tylko będziesz mogła potem w lustrze spojrzeć sobie w twarz."
"Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak będziesz mogła, Marigold. Marzenia są nieśmiertelne. Czas nie może ich zabić ani zniszczyć. Można się zmęczyć rzeczywistością, ale nie marzeniami."
"Im więcej jest w twoim życiu rzeczy, w które wierzysz, tym bardziej jest ono, jak ty to mówisz, "interesujące"."
"Jeśli będziesz gonić za mężczyzną, to ci ucieknie. Każdy ucieka, gdy jest ścigany. To tkwi w naszej naturze."
"Ciocia Clo rzeczywiście jest ciocią któregoś z Lesleyów, choć Marigold nigdy nie pamięta czyją. Nie lubi jej, tak samo jak wujek Klon, który utrzymuje, że Clo jest zbyt szpetna, by żyć. – Pod skórą jest na pewno godna miłości – powiedziała kiedyś ciocia Marigold, będąca świeżo po lekturze Kiplinga. – Niech więc ją zdejmie, u licha! – odpalił wujek."
"Najtrudniej w życiu jest być sprawiedliwą. O ileż łatwiej jest być wielkoduszną".
"Nie mogę nic na to poradzić, że podoba mi sie tyle rzeczy i jestem z tego zadowolona. Dzięki temu życie jest o wiele bardziej interesujące."
Camille DeAngelis – Nowa Mary.
Przyszedł więc czas na recenzję pierwszej książki na moim blogu.
"Nowa Mary" raczej nie należy do żadnego z typów książek, które czytam często. Zaintrygował mnie ogromnie opis z okładki na Biblionetce i właśnie dlatego postanowiłam ją przeczytać.
Lucy Morrigan, córka naukowca i genetyka, sama również będąca naukowcem i genetykiem, w pracy zajmuje się chorobą Huntingtona, ściślej rzecz ujmując poszukiwaniem leku na nią. Po godzinach relaxuje się w piwnicy, przeprowadzając badania dotyczące ludzkich komórek macierzystych i ich klonowania. W pewnym momencie Lucy zdaje sobie sprawę, że chciałaby mieć dziecko. Mimo, że przez jakiś czas ona i jej chłopak Gray starają się o nie, w końcu okazuje się, iż dziewczyna nie będzie mogła normalnie zajść w ciążę. W związku z tym wpada na jakże oryginalny pomysł. Klonuje swoją babcię Mary. Niestety, dopiero potem dowiaduje się, że istnieje możliwość, iż sklonowana Mary będzie posiadała wspomnienia prawdziwej babci Lucy. Experyment udaje się o tyle, że istotnie Mary zostaje "wskrzeszona", jednak z czasem oczywisty staje się fakt, że nie będzie normalnym noworodkiem. Nie będzie noworodkiem w ogóle, ponieważ komórki, z których została stworzona, należały do jej dawczyni, gdy miała dwadzieścia dwa lata. Kopia Mary budzi się w sztucznej macicy, skonstruowanej przez ojca Lucy, śmiertelnie przerażona i nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Lucy, Megan i Gray doprowadzają ją do normalnego wyglądu, po czym zostaje na jakiś czas uśpiona lekami nasennymi. Budzi się z mętlikiem w głowie. Jest w swoim domu, ale nie w swoim pokoju, wokół niej znajdują się rzeczy, których jeszcze przed jej obudzeniem w ogóle tu nie było, a przede wszystkim nie wie, gdzie podział się jej mąż, Teddy. Z czasem akceptuje fakt, że nie jest prawdziwą Mary, a jedynie owocem nieudanego experymentu swojej "wnuczki", co jednak bardzo wiele ją kosztuje. Nie może tylko przestać tęsknić za swoim mężem. Wobec tego w końcu Lucy zdecyduje się sklonować także i Teddy'ego, choć wiąże się z tym jeszcze większe ryzyko. Teddy, którego stworzyłaby Lucy, mógłby pamiętać swoją śmierć, co raczej nie wpłynęłoby dobrze na jego stan psychiczny. Poza tym prawdziwy Teddy był kombatantem, więc mógłby nie otrząsnąć się z wojennych wspomnień i z traumy. Na szczęście ten experyment się udaje i Teddy – choć piętnaście lat starszy od tego, którego pamięta Mary, bo Lucy dysponowała tylko komórkami z exhumacji dziadka – pojawia się na świecie cały i zdrowy.
Nie będę spoilować Wam całej fabuły, bo jeśli ktoś zdecyduje się tą książkę przeczytać, naprawdę nie będzie miał już połowy przyjemności, zaskoczenia i w ogóle wszystkiego, niemniej jednak dużo się tam dzieje i ja przeczytałam ją właściwie w jedną noc- zaczęłam w środę wieczorem, a skończyłam w czwartek rano, akurat nie mogłam spać więc szybko poszło, tak mnie wciągnęła.
"Nowa Mary" dała mi wiele do myślenia, jako chrześcijance postępowanie Lucy wydaje mi się niesamowicie niemoralne, nieetyczne i w ogóle, choć przyznać muszę, że ją samą polubiłam i choć nigdy wcześniej tematyką klonowania się absolutnie nie interesowałam, teraz w jakimś stopniu się to zmieniło, ponieważ jakkolwiek zdecydowanie stwarzanie nowych ludzi nie jest i nie powinno być w naszej gestii, to jednak sam temat klonowania ludzi jest ogromnie interesujący, nigdy bym nie przypuszczała, że aż tak. Zawsze myślałam raczej, że w efekcie sklonowania człowieka może powstać ewentualnie jakiś cyborg o identycznym wyglądzie i IQ, chociaż to nielogiczne, bo przecież emocje i inne tego typu rzeczy też się w genach zapisują, no ale tak właśnie sądziłam. Zaczęłam się w ogóle zastanawiać, czy aby nie nawiązać znajomości z kimś światłym, kto by mi potrafił wskrzesić Mishę, jak mu się już licencja na pierwsze życie skończy. 😀 Oczywiście się nabijam, bo z takim Mishą pewnie więcej bym się po weterynarzach najeździła, niż robiła cokolwiek innego i i tak pewnie po mniej więcej sześciu latach musiałabym nowego mieć.
Jak skończyłam już całą książkę, czułam trochę niedosyt, bo mam wrażenie, że kilka końcowych wątków można by jeszcze trochę pociągnąć, zwłaszcza wątek z Lucy, bo jej sytuacja na końcu książki ogromnie mnie zaskoczyła, wręcz mną wstrząsnęła, jej ojciec musiał mieć coś z mózgiem chyba, wątek Mary i Teddy'ego też by można, no ale cóż.
I tak książka jest naprawdę świetna i zdecydowanie polecam ją wszystkim. Zanim zaczęłam ją czytać, byłam już uprzedzona, że przekład nie jest najlepszy i to prawda, pod tym względem "Nowa Mary" jest troszkę toporna, ale idzie się przyzwyczaić.
Komu mogłabym szczególnie polecić tę książkę?
Przede wszystkim oczywiście ludziom, których tematyka klonowania czy w ogóle genetyki interesuje. Ludziom, którzy interesują się kwestiami etycznymi i moralnymi. Ludziom, którzy lubią science fiction i inne podobne wytwory. Ludziom, którzy lubią książki kontrowersyjne. No i ludziom kierującym się takimi samymi pobudkami jak ja, gdy zaczynałam czytać tę książkę, czyli takim, którzy lubią książki z dziwną atmosferą, o dziwnej tematyce, o dziwnych ludziach, generalnie dziwne w pozytywnym według mnie znaczeniu tego słowa. Co do dziwnej atmosfery, to mi się bardzo podobała atmosfera w piwnicy Lucy, śmiszne takie laboratorium.
Tak więc jeszcze raz gorąco wszystkich zachęcam do przeczytania tej książki, naprawdę zdecydowanie warto. Na Biblionetce wystawiłam 5,5, co chyba samo mówi za siebie.