Miłych snów wszystkim! 😀
U mnie już wszyscy śpią, to znaczy oczywiście oprócz mnie i oprócz Mishy, który mi wiernie towarzyszy… yyy… no jasne, ja tu będę jeszcze teraz rymowanki po nocach klecić. 😀 Samo tak wyszło oczywiście. W każdym razie Misha mi wiernie towarzyszy, je z ogromnym apetytem swojego kabanosika, bo sobie pomyślałam, że skoro już tu ze mną jest, to należy mu się też coś od życia no i mu wyciągnęłam kabanosika, chociaż nie wiem, czy to mądre dzieci po nocach dokarmiać przekąskami, a Misha to taki mój dzidziol, no ale… raz się żyje.
Ja miałam dzisiaj raczej lipny dzień, w ogóle już się zdążyłam zorientować, że dużo ludzi ma dzisiaj lipny dzień, moja koleżanka z Irlandii, moja Mamula, Zofijka… Ktoś z Was też? Nie zdziwiłabym się. jakaś zła energia wisi. 😀 Moja Mamula to już w ogóle miała lipny dzień, bo w nocy nas zalało, my mieszkamy tak raczej nisko, blisko jest rzeka, na naszym podwórku mówiąc ściślej, zaletą tego jest żyzna ziemia, no ale jak mocniej popada to jest już niefajnie, no i dzisiaj zalało nam aż pralnię. O, i Misha miał lipny dzień, bo nikt na niego nie zwracał uwagi. Ja natomiast miałam lipny dzień dlatego, że obudziłam się znowu z bolącym mózgiem, ze strasznie niskim ciśnieniem, chciałam coś w ogóle robić, się ogarnąć i jakąś kawę wypić, ale nic z tego nie wyszło, bo miałam tak niskie ciśnienie, że ledwo się mogłam rano na nogach utrzymać. U nas to jest rodzinne u kobiet w mojej Mamuli rodzinie, że mamy niskie ciśnienie, no ale tak niskiego jeszcze nie miałam, w ogóle nie wiedziałam, o co chodzi. Rezultat był taki, że miałam cały dzień wycięty z życia, większość dzisiejszego dnia po prostu przespałam, a chciałam tyle zrobić… moja Mamulka twierdzi, że to było bardzo dziwne i że może po prostu będę musiała jechać do endokrynologa, żeby mi babka zwiększyła dawkę Euthyroxu, ja mam niedoczynność tarczycy, a objawem tego czegoś też może być właśnie taka zamulastość, zobaczymy, jak wyjdzie. Miałam nadzieję, że skoro już przespałam niemal cały dzień, to może i przez noc jakoś się uda, ale mój mózg nie chce współpracować, stąd też obecna sytuacja, że ja i Misha nie śpimy. No ale znajdziemy sobie coś fajnego do roboty.
Ale ja nie o tym chciałam, znaczy nie jest to główny temat mojego wpisu. Chciałam zarzucić jakiś awatar, bo podczas tego mojego zamulastego dnia leciała u mnie cały czas bardzo dobra, szwedzka muza i tak sobie pomyślałam, że czymś z tego się z Wami podzielę. No i piosenka, którą się z Wami podzielę, jest bardzo śliczna według mnie, ale także bardzo adekwatna do lipności dzisiejszego dnia. Jej wykonawczynią jest szwedzka wokalistka o pseudonimie artystycznym Elin Bell, naprawdę nazywa się Elin Anna Josefin Petersson, zrobiła się znana po udziale w Melodifestivalen, Melodifestivalen to taki ich festiwal, którego zwycięzca potem reprezentuje Szwecję na Eurowizji. Pod pseudonimem Elin Bell tworzy ona taki milutki elektropop, raczej bardzo reflexyjny i delikatny. Jej debiutancki album jest wręcz smutny, a to ponoć dlatego, że przed jego wydaniem w stosunkowo niewielkim odstępie czasu Elin straciła tatę i siostrę i jeszcze różne rzeczy się tam jej wydarzyły. Bardzo lipnie. Utwór "Grey Is All" pochodzi właśnie z tego albumu i podoba mi się chyba najbardziej. Szary kolor też lubię, chociażby dlatego, że Misha jest szary.
No to miłych snów jeszcze raz. 🙂
Category: Co mi w mózgu gra, czyli o awatarach.
Witajcie!
Czas na nowy awatar. Kolejny awatar o dziwnej nazwie, której nie idzie przeczytać, tym razem przynajmniej nieco krótszej. 😀 Już dwa razy pokazywałam Wam jakiś utwór Cornelisa, ale jest jeszcze drugi Vreeswijk. Jack Vreeswijk. Właściwie Lars Jacob. Lars Jacob Vreeswijk urodził się 25 stycznia 1964 roku i jest synem Cornelisa oraz jego pierwszej żony – niejakiej Ingalill Rehnberg. Swoją karierę rozpoczął jako rzeźnik, podśpiewujący i grający coś tam czasem w jakichś garażowych zespołach, teraz natomiast jest dobrze znanym artystą na szwedzkiej scenie muzycznej, bynajmniej nie dlatego, że jest synem Cornelisa, a przynajmniej nie tylko dlatego, bo sam też potrafi dobrą muzykę robić, choć, bądźmy szczerzy, tatusia to nie przebije. Niemniej jednak ja go lubię. Jack pisze własne piosenki, lubi też coverować tatusia, ale wybitnie nie lubi, jak go tylko z tym kojarzą, chociaż największe aplauzy dostaje właśnie wtedy, jak go coveruje, według mnie to trochę niesprawiedliwe, ale cóż. Jack ma również dość dziwne poglądy w pewnych kwestiach, choć się z tym aż tak nie afiszuje. Obecnie żyje sobie bodajże w Alings?s wraz ze swoją partnerką którąś z kolei oraz dziećmi: Hanną, Kallem i Ollem.
Piosenka "Rosenblad, Rosenblad" jest utworem napisanym przez Cornelisa, skomponowanym natomiast przez Georga Riedela, Riedla, czy jakkolwiek się go tam odmienia, taki szwedzki facio od jazzu. I może właśnie dlatego, że Riedel to facio od jazzu i oryginalna wersja tej piosenki jest dość jazzująca, ja preferuję wersję Jacka. Nie, nie chodzi mi o to, że wersji Cornelisa nie lubię, bo z biegiem czasu przekonałam się w mniejszym lub większym stopniu do wielu jego utworów w jakimś bardziej jazzowym stylu, jednakże wciąż wielką fanką jazzu nie jestem i najprawdopodobniej nigdy nie będę, dlatego też bardziej rockowa wersja Jacka po prostu bardziej do mnie przemawia. Niemniej jednak w plikach udostępnionych wrzuciłam i wersję Jacka, i Cornelisa, bo zawsze fajnie jest sobie cóś porównać z oryginałem.
Słowo Rosenblad oznacza płatki róż, ale jest to też nazwisko takiej jakby Muzy Vreeswijka, Ann-Katrin Rosenblad i utwór ten odnosi się do niej, to jest, można by mądrze rzec, apostrofa. Apostrofa dotycząca wewnętrznych problemów Vreeswijka z własnym ego oraz uczuć właśnie do Ann-Katrin. Jack to naprawdę świetnie zrobił.
Witajcie!
Przy okazji urodzin Cornelisa Vreeswijka pokazywałam Wam w awatarze mój ulubiony szwedzki utwór jego autorstwa, dzisiaj natomiast chciałabym Wam pokazać mój ulubiony utwór holenderski. No dobra, może nie taki najbardziej najbardziej ulubiony, bo taki najbardziej najbardziej ulubiony to jest "Grimas Voor De Maan", znany też pod alternatywnym tytułem "Marjolijn", no ale to jest po prostu szwedzka wersja "Grimasch Om Morgonen", no a skoro "Grimasch Om Morgonen" już pokazywałam, to chyba nie będę przynudzać, pewnie i tak jeszcze kiedyś tą holenderską wersję wrzucę. Dzisiaj jest jednak mój ulubiony holenderski utwór, który nie ma swojej wersji po szwedzku, nazywa się to "Een Paleis Van Zand", czyli jak łatwo wydedukować znając jakiś angielski czy niemiecki, zamek z piasku, czy też pałac właściwie, jeden pies.
Dzisiaj też jest okazja, bo teoretycznie dzień dzisiejszy mógłby być imieninami Vreeswijka. Teoretycznie, bo Szwedzi imieniny obchodzą, no ale on jest z Holandii, więc nie obchodził, ale jakby był ze Szwecji, to obchodziłby dzisiaj, zawsze jakaś okazja na nowy awatar, no nie? 😀
Nie muszę chyba dodawać, że utwór ów jest w mojej opinii bardzo śliczny, należy do utworów miłosnych Vreeswijka, bo on pisał albo o polityce, albo o miłości, albo… no o życiu, czyli praktycznie o wszystkim. Oczywiście jak w przypadku większości artystów/poetów, co chwilę piszą do innej baby, albo o innej, jak w tym wypadku, tutaj chodzi o niejaką Veronicę, która jest też adresatką lub głównym tematem kilku innych jego utworów, właściwie chyba dwóch… niee… dobra, to jest takie ważne, że normalnie nie mogę. 😀
To jest w każdym razie moja ulubiona holenderska piosenka Cornelisa. Utwór pochodzi z albumu Liedjes Voor De Pijpendraaier En Mijn Zoetelief.
Witajcie!
Czas by był zaktualizować awatar chyba. Dzisiaj również będzie fazowy. Bendith to walijski projekt muzyczny, ktory został utworzony w ubiegłym roku przez gościa o nazwisku Carwyn ELlis, lidera poprockowego zespołu Colorama oraz członków zespołu Plu, czyli rodzeństwo Rhys – siostry Elan Mererid, Marged Eiry i ich brata Gwilyma Bowena, no i jak już zapewne wszyscy wiedzą właśnie Gwilym Bowen Rhys jest obiektem mojej czwartej wielkiej fazy. Projekt ów powstał dlatego, iż Carwyn ELlis zafascynował się muzyką Plu i zamarzyło mu się z nimi współpracować, no więc się z nimi skontaktował, oni się napalili i współpraca się zaczęła, owocując w lutym bieżącego roku pierwszym albumem o tytule Bendith. Bendith po walijsku oznacza błogosławieństwo, tak na marginesie. Wszystkie texty na tym albumie, jak i duża część muzyki, są autorstwa Carwyna, ponieważ cały album jest, hm, powiedziałabym, że nieco egocentryczny 😀 ponieważ wszystkie utwory w jakiś sposób nawiązują do jego dzieciństwa, które spędził w połódniowej Walii, jest więc tu mowa o krajobrazach jego dzieciństwa na przykład, chyba też o jego dziadku gdzieś tam o ile dobrze kojarzę, innych takich. Pomimo, że i Carwyn jest z rockowego zespołu, i Gwil posiada rockową przeszłość, album jest w klimatach Plu, to znaczy altfolku, psychodelii, generalnie taki marząco zamulony. OK, pomijając singiel, który według mnie pasuje do tego albumu jak kwiatek do kożucha, jest taki popowy, no po prostu burzy harmonię totalnie i bardziej nadaje się do albumów Coloramy, niż Plu, tym bardziej, że wykonuje go Carwyn, no ale, pewnie na tym polegają kompromisy. 😀 Generalnie jeśli mam być szczera, nieco bardziej podobają mi się albumy Plu, choć ten jest również bardzo dobry, po prostu lubię go jakoś troszkę mniej.
Moim ulubionym utworem na tym albumie jest Mis Mehefin, co po walijsku oznacza czerwiec, jest tak pięknie przymulony, tak sielski i w ogóle, ja to raz przy nim usnęłam, fajnie było, zawsze jest fajnie przy Mis Mehefin. Na wokalu prowadzącym jest tutaj Elan, czyli najstarsza siostra Gwila i liderka Plu. Jak ten album się pojawił, to ja już od jakiegoś czasu z Gwilem pisałam, no więc nie omieszkałam im pogratulować i tak dalej i Gwil się mnie zapytał, co mi się najbardziej na tym albumie podoba. Pewnie w jakichś innych okolicznościach bym mogła mieć problem, bo mi się często albumy w całości bardzo podobają i nie wiem, co mniej, a co bardziej, ale, że na tym albumie wybitnie najbardziej podoba mi się Mis Mehefin, no to napisałam, że Mis Mehefin i się dowiedziałam, że im wszystkim, to znaczy Gwilowi, Marged i Elan też najbardziej podoba się Mis Mehefin.
Mam nadzieję, że Wam również się Mis Mehefin spodoba i że nie uśniecie. 😀 Oczywiście i ten utwór, i wszystkie moje poprzednie awatary znajdują się w plikach udostępnionych, w razie cóś.
Czas na nowy awatar fazowy. Plu jest kolejnym zespołem, w którym udziela się obiekt mojej obecnej, czwartej wielkiej fazy – Gwilym Bowen Rhys. Liderką tego zespołu jest jego najstarsza siostra o imieniu ELan Mererid, w skład wchodzi jeszcze druga starsza siostra Gwila, Marged Eiry. Plu po walijsku oznacza pióra, bądź upierzenie. Zespół określany jest przez walijskie media muzyczne jako altfolkowyopsychodeliczny, folku jest u nich więcej, niż psychodelii, ale i jedno i drugie uświadczyć idzie często. Widać w nim bardzo wyraźnie to, co mi kiedyś napisał Gwil, że ma obsesję na punkcie harmonii, w sensie muzycznym oczywiście. BO o ile kwestią textów zajmuje się na ogół ELan, jeśli nie są to jakieś texty tradycyjne, o tyle muzykę pisze Gwil. Czasem jak się słucha albumów Plu w całości, można po prostu sobie odpłynąć gdzieś w jakieś w ogóle inne rejony, można też usnąć i mieć piękne sny.
A co do utworu, który teraz chciałabym Wam pokazać, jest on tradycyjnym utworem walijskim, jednym z niewielu utworów wykonywanych przez Plu, w którym na wokalu prowadzącym nie jest ELan. W tym utworze na wokalu prowadzącym jest Gwil, chociażby dlatego, że text napisany został oryginalnie z męskiej perspektywy. Z tego, co mi wiadomo, istnieje później napisana wersja w języku angielskim, z punktu widzenia kobiety, wykonywała ją między innymi Walijka Charlotte Church, której ja akurat nie lubię, jak dotąd nie znalazłam żadnej fajnej wersji.
Skoro są dwie perspektywy, łatwo się domyślić, że piosenka jest miłośna, bo jest.
Kiedyś znalazłam angielskie tłumaczenie tej piosenki, co mnie bardzo ucieszyło, bo nie jarzyłam z niej wtedy nic, dlatego wklejam je poniżej, żebyście mogli sobie zobaczyć o co w tym chodzi, podobnie jak text wersji angielskiej, może kiedyś jakieś fajne jej wykonanie znajdę, to pokażę.
Tłumaczenie wersji walijskiej:
While there are two
The one who loves my heart
Lives far from here,
And longing to see her
Made my colour grey.
Chorus: Wealth is but a vanity
Purety does not last
But the pure love, like steel lasts,
While there are two
From the beautiful choice that I choose
My choice was a pure lass
And before I'll regret it
The fire will freeze.
My love is over the sea
I hope that she is well
I love the land where she walks
From the core of my little heart.
Wersja angielska:
The one I love is far away
Across the sea, over sea.
And I am longing for the day
When he comes back to me.
His smile is lovelier than the dawn.
With all its beauty right.
What patient love may solve alone
His joy beyond compare.
Chorus: Rich years are fading and constant
Beauty will wither and wane.
With love so pure, will I endure
Will our two hearts remain.
Enough for love of him i pine.
How sad it was to part.
Where e're he walks its ground divine.
TO my poor aching heart.
For every day my choice I bless.
My love I'll never rue.
His gentle voice, his sweet caress.
Is constant fair and true.
Oba texty pochodzą ze strony irish-folk-songs.com.
Jak więc widzicie, oba texty są nieco archaiczne, co bardzo mi się w nich podoba.
Ciekawa jestem Waszych opinii i życzę Wam miłego słuchania. 🙂
Witajcie!
Praktycznie od wczorajszej nocy aż do dziś leci u mnie norweska muza, jakiś elektropopik, elektronika, indiepop i inne takie rzeczy. To jest w ogóle ciekawe zjawisko, bo ja jednak nie ukrywam, że na ogół słucham muzyki z krajów, w których ludzie posługują się moimi ulubionymi językami. Nie tylko, ale jednak najczęściej. Język norweski, chociaż go lubię, nie znajduje się w tej ścisłej czołówce, a jednak od jakiegoś roku uwielbiam słuchać właśnie tego typu muzyki norweskiej, nie wiem nawet, czy nie bardziej niż szwedzkiej z tych samych gatunków. Muzyka norweska, elektroniczna, indiepopowa czy elektrofolkowa czy jakaś podobna, jest według mnie bardzo specyficzna, jest trochę jak taki ciepły, przytulny koc, w który możesz się zapatulić na przykład wieczorem i sobie totalnie odpłynąć. Total chillax. Jest też w taki specyficzny sposób subtelna, często jakoś norwescy ludzie lubią w tego typu muzie używać bardzo ciekawych harmonii.
Akurat utwór, który chcę Wam dzisiaj pokazać, podobnie jak cały debiutancki i na razie jedyny album Emilie Nicolas "Like I'm A Warrior", jest jak widać po ingliszu, ale ów norweski feel jest bardzo widoczny. Utwór ów nazywa się "Nobody Knows", ale miałam spory problem, co z tego albumu EMilie tak właściwie wybrać, bo uwielbiam go w całości, jest bardzo ciekawy i przyjemnie się go słucha, ja znam go już dobrych kilka miesięcy, a cały czas jestem w stanie tak po prostu usiąść i przesłuchać go sobie w całości po raz niewiadomo który, w ogóle mi się nie nudzi i za każdym razem zauważam w nim coś nowego i bardzo ciekawego, troszkę tak, jak z książkami. Jak na debiutancki album więc jest naprawdę pięknie i ciekawa jestem, co będzie dalej z twórczością Emilie, bo zapowiada się ciekawie.
OK, to ja już kończę tę nawijkę i ciekawa jestem, co myślicie o tym utworze. 🙂 Miłego słuchania. 🙂
Ostrzeżenie: jak na wpis o awatarze wpis nieco przydługi.
Witajcie!
W przeciwieństwie do wszystkiego, co pojawiało się w moich awatarach do tej pory, utwór Wake Me Up nie jest moim awatarem dlatego, że podoba mi się od strony muzycznej. Muzycznie, jak mam być szczera, nieszczególnie mi podchodzi. To, co zwróciło moją uwagę w tym utworze, to jego text. Nie, że mądry, nie, że ładny, tylko, że po prostu jestem w stanie się do niego ustosunkować i cieszę się, że ktoś tak ładnie opisał zjawisko, o którym chciałabym Wam dzisiaj troszkę napisać, opisał je wręcz z mojej perspektywy. Już mówię, o co chodzi.
Od tak wczesnego dzieciństwa, jakie tylko jestem sobie w stanie przypomnieć, aż do tej pory co jakiś czas mam do czynienia ze strasznymi, bardzo nieprzyjemnymi i ogromnie męczącymi snami. Sny owe są dziwne, ponieważ ich fabuła zwykle jest niemal taka sama, z jakimiś zazwyczaj tylko drobnymi szczegółami, które ulegają zmianom. Głównym ich tematem są kompletnie irracjonalne lęki, jakie miałam w dzieciństwie. Pewnie obecnie, gdybym w normalnej sytuacji i na jawie zetknęła się z tym, co wtedy budziło we mnie owe lęki, nie byłabym tak bardzo przerażona, ale w tych snach do tej pory jestem ogromnie i samo to przerażenie, obezwładniające cię poczucie bezradności, osaczenia i lęku, racjonalnie patrząc kompletnie nieadekwatne do sytuacji, jest strasznie męczące. Dodatkowo dobrych kilka lat temu, jak już Wam pisałam w jednym z wpisów na Drimolandii, bardzo lubiłam się bawić zjawiskami typu LD (świadome śnienie) i innymi podobnymi, nie mając pojęcia, jak destrukcyjne potrafi to być dla mózgu. Mam wrażenie, że zabawy ze świadomymi snami zaostrzyły jeszcze mój problem i odtąd miałam i mam te sny nieco częściej, niż wcześniej. Na tyle często, że zdążyłam zaobserwować, kiedy się pojawiają i w ogóle postanowiłam zrobić trochę research na temat tego, co to jest, czemu to jest i na ile jest to w ogóle naturalne. Zauważyłam mianowicie, że najczęściej, acz nie zawsze, sny owe pojawiają się u mnie, jeśli obudzę się, załóżmy w nocy, potem przez jakiś czas nie śpię, jakiś czas to znaczy załóżmy powyżej 15 minut do… no nie wiem, trzech godzin, że przed zapadnięciem się w czeluść tego snu (co serio przypomina trochę zapadanie się w jakieś trzęsawisko) mam czasem możliwość odwrócenia tego i obudzenia się, zanim ugrzęznę na dobre, choć wymaga to wręcz fizycznej siły, często podczas tych snów miałam od zawsze jakieś takie resztki świadomości, tak, że potrafię na przykład zarejestrować, że na przykład ktoś już się obudził i łazi po kuchni, mózg mam jednak jakby za jakąś mgłą i miesza mi się sen z rzeczywistością, co czasami sprawia, że te sny potrafią być naprawdę upiornie realistyczne, zawsze wiem, że to jest sen i rozpaczliwie chcę się obudzić, ale nic z tego nie wychodzi, przytłaczają mnie moje lęki, w ogóle ogólne poczucie lęku, bezradności, tak, jakby z każdej strony czekało na ciebie jakieś niebezpieczeństwo, nawet ciężko byłoby mi opisać, czego się boję najbardziej, po prostu się boisz i czujesz jak w jakiejś pułapce, albo w centrum idiotycznego horroru, ale to, co jest najbardziej zjawiskowe… w kulminacyjnym momencie snu zawsze próbuję wrzasnąć, ruszyć się, cokolwiek… nic… nie idzie. I jeszcze czasem masz straszliwe wrażenie, że jeszcze chwila i się udusisz. Po obudzeniu dobrą chwilę jest się w równie przytłaczającej dezorientacji, no i jak są jakieś serio gorsze te sny to czasem cały dzień nie bardzo można się do końca pozbierać i funkcjonuję trochę tak, jakbym się przez noc naoglądała horrorów. Na podstawie tego, oraz różnych innych objawów, po zrobieniu miniresearchu zaczęłam podejrzewać, że jest to paraliż przysenny. Nie wszystko się zgadzało, ale obezwładniający lęk, resztki świadomości, niektórzy mają całkowitą świadomość, biedaki, niemożność poruszenia się, częste fałszywe przebudzenia, to znaczy, że śpisz, ale śni ci się, że już wstajesz, że zaczął się dzień, nareszcie, już skończył się ten głupi sen, a tu nagle, wychodzisz sobie załóżmy z domu i… okazuje się, że nadal śpisz, że to jest w ogóle dopiero początek i musisz się po raz kolejny zmierzyć ze swoimi ciężkimi do określenia, a jednocześnie tak wyrazistymi, że niemal uosobionymi lękami, wszystko to wskazywało na to, że to musi być paraliż przysenny. rozmawiałam na ten temat z moją Mamulką, która wie o tych moich snach, bo jak byłam mała byłam przekonana, że wszyscy tak mają i że tak wyglądają klasyczne koszmary normalnych ludzi. Potem przypadkowo kiedyś zeszliśmy na temat snów z moim dziadkiem. Nieraz mi już wcześniej opowiadał, że często ma dziwne sny, albo babcia coś wspominała, a wtedy właśnie dziadek opowiedział mi o tych swoich snach, których fabuła kręci się wokół tego, że gdzieś go zabierają, gdzie nie chce być, że to miejsce wygląda trochę jak szpital, tylko jest dużo straszniejsze i że nie może się w tym śnie ruszyć i to wszystko jest bardzo, bardzo straszne. Wtedy już wiedziałam, że dostałam paraliż przysenny w spadku po dziadku, bo to niby też może być genetyczne. Szkoda tylko, że nie idzie tego jakoś leczyć. Dowiedziałam się już jednak, że istnieją techniki oddechowe, które pomagają się wybudzić, czy w każdym razie opanować trochę sytuację i to wrażenie, że ktoś na tobie siedzi, a ty się dusisz. Poszłam też z tym kiedyś do neurologa i się dowiedziałam, że może mi to kiedyś jeszcze samo przejdzie i że niektórym na to pomagają jakieś leki z grupy SSRI, aczkolwiek to nie jest bezpośrednie lekarstwo na paraliż przysenny. Moja Mamulka chciała, żebym ja spróbowała, czy mi to pomoże, ale i ta neurolog i ja stwierdziłyśmy wtedy, że chyba najpierw lepiej spróbować jakichś innych rzeczy. Teraz więc jak już od jakiegoś czasu wiem, o co chodzi, staram się przestrzegać tak zwanej higieny snu, chociaż nie zawsze jest to takie łatwe, jakby się mogło wydawać i jak mi się wydawało, że będzie, raczej nie idę spać ponownie, jeśli na przykład obudziłam się i zachciało mi się spać dopiero po godzinie, wolę już być trochę niewyspana, niż znów mieć te sny, a jak już wpadnę, to staram się opanowywać sytuację oddychając jakoś normalnie, co jest jednak straszliwie trudne czasami.
Piszę o tym dzisiaj dlatego, że właśnie mam za sobą noc pełną tego typu snów, na szczęście udało im się mnie wciągnąć, zawsze jakoś w ostatniej chwili się odratowywałam, ale za jakąś trzecią próbą normalnego uśnięcia stwierdziłam, że nieee, ja się tak dłużej nie bawię. I resztę nocy bawiliśmy się cichutko i kulturalnie z Mishą, dobrze, że Misha był, bo inaczej to bym się pewnie strrrasznie bała. Odespałam sobie w dzień, co ciekawe w dzień jest zawsze jakoś mniejsze prawdopodobieństwo, że mi się zaczną te sny.
A co ma do tego ALex Kunnari i Wake Me Up? No tytuł mówi sam za siebie chyba. Jeszcze nigdy, nigdy nie wiedziałam takiego opisu, pod którym ja bym się mogła podpisać oboma rękoma i nogoma, jak mówi moja Mamulka. Wake Me Up poznałam przez Spotify, konkretnie przez ich składanki Daily Mix, wtedy miałam fazę na słuchanie norweskiej elektroniki. Jak jednak znalazł się tam utwór Kunnariego, Fina, nie Norwega, i raczej dance'owy, niż elektroniczny, kompletnie nie wpasowujący się w mój gust muzyczny, nie mam pojęcia, ale text mnie powalił. Ja czytałam wiele opisów paraliżu sennego, ludzie różne mają, ale tak podobnego do mojego jeszcze nie widziałam.
Miłego słuchania życzę wszystkim. 🙂
No nareszcie!
Witajcie!
Jestem miszcz, wreszcie mi się udało wrzucić tego awatara. Wszelkie siły ziemskie, a niewykluczone, że też jakieś pozaziemskie, sprzysięgły się przeciwko mnie, Goldwave mnie nie lubi, Elten chyba też nie, a w każdym razie się wyzłośliwia…
Chciałam na szybko rzucić tę piosenkę jako awatar na najbliższy czas i zrobić parę innych rzeczy, na szybko, bo mój Tatul mnie zawiadomił, że właśnie się dowiedział, że jedzie niedługo do Ustki i tylko do Ustki i czy ja chcę z nim. Chciałam, a wnioskując z tego, że Tatul sobie radośnie rozmawia ze swoim kolegą stwierdziłam, że jeszcze jest czas i na pewno zdążę. Wersja, którą chciałam Wam wrzucić, jest koncertowa, chciałam więc powycinać ich nawijki, przynajmniej te z tyłu, ale Goldwave stwierdził, że nie będzie ze mną współpracował, przynajmniej nie przy przewijaniu i zaznaczaniu części dźwięku, więc się poddałam, a potem zaczął się rzucać Elten, najpierw chyba dlatego, bo tam są diakrytyki, a potem to już doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego. Na szczęście do cierpliwych świat należy i po jakimś czasie z Eltenem udało mi się dogadać, ale Goldwave'a to będę musiała przeinstalować. Potem się i tak okazało, że do żadnej Ustki dziś nie pojedziemy, to znaczy ja nie pojadę, bo jedzie też Tatula zmiennik i będą też jechać jeszcze gdzieś.
Utwór, który jest więc na chwilę obecną moim awatarem, to "Siwgwr Candi M?l zespołu Y Bandana, jednego z zespołów, którego częścią był Gwilym Bowen Rhys- obiekt mojej obecnej, czwartej już, wielkiej fazy. Zespół obecnie nie istnieje. Był to zespół walijski i walijskojęzyczny, tworzący rocka, czy może poprocka, charakteryzujący się dość chwytliwymi melodiami i śmisznymi textami. W porównaniu z resztą twórczości Gwila nic szczególnie ambitnego, ale nie wszystko musi być ambitne, ja ich i tak lubię.
W skład zespołu wchodzili: Tomos Owens – założyciel zespołu, któś od klawiszy i większości textów, jego brat Siôn – któś od basu, ich kuzyn Gwilym Bowen Rhys – któś od wokalu, gitary, liderowania i większości muzyki, oraz jego przyjaciel Robin Llwyd Jones – któś od perkusji, w ogóle od dźwięku i trochę od produkcji, ja po Gwilu najbardziej lubię Robina, dużo się dobrego na jego temat nasłuchałam, wydaje się całkiem spoko, no ale w końcu przyjaciel Gwila. Jednak wszyscy piszą muzykę i texty, tylko jedni częściej, drudzy rzadziej. Ja bardziej szczegółowe informacje dotyczące autorstwa poszczególnych textów czy melodii posiadam od Gwila, przynajmniej tych niektórych, bo nie o wszystkie go wypytywałam, bo normalnie zawsze ludzie piszą, że oni wszyscy razem piszą całą muzykę i wszystkie texty, co byłoby trochę śmieszne.
Tytuł piosenki, którą chcę Wam pokazać to jak już pisałam "Siwgwr Candi M?l. Siwgwr – wiadomo – sugar, candi – jak candy – a m?l jak mel po łacinie, czyli miód. Ogromnie mdląca mieszanka, czyż nie? W śpiączkę cukrzycową wpaść można. Text tej piosenki jest autorstwa Robina i Gwila, muzykę napisał Siôn, dotyczy ona takiej dziewczyny, która w pewnym stopniu kojarzy mi się z Zofijką. Wszyscy ją lubią, wszystkim się podoba, ale jest okropna, bardzo zła i w ogóle nic sobie z ludzi i ich uczuć nie robi, a jej przyjaciółmi są tylko jej telefon, lustro i makijaż. Zofijka nie jest aż taka straszna i aż taka pusta, ale też często tak jest, że ludzie ją lubią, przychodzą do niej, chcą coś z nią robić, ciągle tylko Zofijka, Zofijka, a Zofijka po jakimś czasie się odwraca tyłkiem, bo idzie sobie szukać innych ludzi, z którymi będzie spędzać czas. Bardzo szybko się nudzi i jest humorzasta. Jest też bardzo ładna i ma ogromnie absorbującą osobowość, czym także zwraca uwagę otoczenia. Na szczęście makijażami się jeszcze nie interesuje, ale telefonami owszem, bardzo namiętnie. Zofijka lubi tę piosenkę, w ogóle lubi Y Bandana, w przeciwieństwie do innej twórczości Gwila.
Mało ambitny text, czyż nie? Jak ja go przeczytałam po ingliszu, to się zaczęłam śmiać. Nie, żeby mnie tak bardzo rozśmieszył, chociaż w jakimś stopniu jest śmieszny, ale dlatego, że wcześniej widziałam te wyrafinowane, folklorystyczne texty Gwila, takie wręcz trochę archaiczne, gadałam z nim niejednokrotnie o ogromnie poważnych rzeczach, na przykład dotyczących archeologii, a tu cóś takie. 😀 Szok przeżyłam. No ale wszechstronność dobra rzecz. 😀 I w ogóle pewnie gdyby nie fakt, że wiem, że wszyscy oni mają dobrze w głowach i że do niemal wszystkich ich textów należy podchodzić z dużym dystansem, jak na przykład do ich piosenki dotyczącej z przeproszeniem pierdzących krów, mogłabym zwątpić. 😀
Ciekawa jestem Waszych opinii jak zawsze.
Witajcie!
Chciałabym podzielić się z Wami piosenką, którą odkryłam dzisiaj, a która bardzo mi się spodobała i jest ona na chwilę obecną moim awatarem. Ja i Zofijka jesteśmy ludźmi, którzy lubią się otaczać dźwiękami, dlatego u nas obu na ogół zawsze w dzień i w nocy leci jakaś muza, czemu ludzie się czasem dziwią, choć co prawda Zofijce ja też się trochę dziwię, bo nie mam pojęcia, jak Zofija zasypia, jak to jest u niej tak głośno rozkręcone, jakby się szykowała do imprezy, ale OK, jak lubi, to fajnie, u mnie też zawsze cóś leci, choć w nocy znacznie ciszej niż u niej. No więc w związku z tym także i nocą, jak się człowiek juzż obudzi i musi na przykład wypuścić Mishę, któremu o wpół do czwartej chce się jeść, można poczynić ciekawe odkrycia muzyczne. Tak właśnie było ze mną dziś.
Cathy Jordan znałam, bo jest wokalistką irlandzkiego zespołu Dervish, ale więcej słyszałam o niej, niż jej muzyki, dlatego też nie miałam pojęcia, że robi coś solo. Utwór pod tytułem "In Curraghroe" znajduje się właśnie na jednym z jej solowych albumów i był to utwór, który właśnie u mnie leciał, jak wypuszczałam Mishę, no i nie mogłam nie zwrócić na niego uwagi. Ogromnie mi się spodobał, w ogóle przejrzałam sobie tą solową twórczość Cathy i ją lubię, nawet bardziej niż Dervisha chyba.
Z jakieś pół godzinki temu pozwoliłam sobie podzielić się mailowo moim wielkim odkryciem z Gwilem, który ku mojemu zdziwieniu strasznie szybko mi odpisał, ale niestety nie udało mi się go zaskoczyć, ponieważ zna Cathy i ten utwór również i go lubi. Ale ja się jeszcze postaram, żeby się czymś zdziwił, tak jak jakiś czas temu lapońską muzyką, którą mu pokazywałam. 😀
Ciekawa jestem, czy komuś z Was również się spodoba. 🙂
Jak obiecałam pojawił się już mój nowy awatar, którym jest utwór Gwilyma Bowena Rhys, o tytule Ben Rhys. Ben Rhys to praprapradziadek Gwila, który był górnikiem w kopalni węgla, gdzie też zginął tragicznie i tego też dotyczy ów utwór, który oczywiście został napisany przez Gwila. Po walijsku go nie rozumiem za bardzo, tylko pojedyncze frazy, no może kilka zdań, ale czytałam jego angielskie tłumaczenie i muszę powiedzieć, że jest bardzo poruszający. Piosenka ta pochodzi z solowego albumu Gwila "O Groth Y Ddaear", co na polski tłumaczy się "Z Łona Ziemi", albo "Z Macicy Ziemi", w sumie nie mam pojęcia, co z tego posiada Ziemia. W każdym razie croth to po walijsku i łono i macica, a jest groth, bo taka jest gramatyka walijska. Ciekawa jestem, jak zwykle, Waszych opinii. 🙂