Ostrzeżenie: długi wpis.
Witajcie!
Nadejszła więc w końcu ta chwila, że się zdecydowałam i postanowiłam napisać wpis na temat obiektu mojej czwartej, obecnie będącej w pełnym rozkwicie fazy, człowieka, na którego tę fazę mam i kwestii ściśle z tym wszystkim związanych.
Tak jak już ostrzegałam, wpis będzie długi, bo i dużo mam do napisania, a większość z tego jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, o sporym dla mnie znaczeniu emocjonalnym.
Pisałam też, że dłuuugo się zastanawiałam, czy w ogóle ten wpis pisać, a jak tak, to co i ile w nim pisać, bo moja sytuacja związana z tą fazą jest dość ciekawa i, hm, chyba troszkę nietypowa. Zastanawiałam się nad tym tak długo także z innego powodu, ale o nim napiszę później, jak już będziecie cokolwiek wiedzieć.
Gwilym Bowen Rhys pochodzi z Walii, walijskojęzycznej Walii, z wioski o nazwie Bethel, w hrabstwie Gwynedd. Ponieważ już Wam pisałam, że wszystkie moje wielkie fazy jak dotąd są fazami muzycznymi, można łatwo wydedukować, że i Gwilym ma z muzyką dużo wspólnego. Jest wokalistą i gitarzystą, generalnie człowiekiem od instrumentów strunowych, także od różnych innych instrumentów czasami. Na chwilę obecną gra i śpiewa, choć głównie jednak gra, w alt-folkowym, trochę takim psychodelicznym zespole Plu, razem ze swoimi siostrami Elan i Marged. W zeszłym roku zrobił pierwszy solowy album o tytule "O Groth Y Ddaear", album bardzo folkowy, taki bardzo idyllicznie według mnie brzmiący, Gwil też kiedyś gdzieś stwierdził, że ten album, w porównaniu z tym, co głównie gra i śpiewa na koncertach jest bardzo wyrafinowany i coś w tym jest. Jeszcze rok temu był też liderem, głównym wokalistą i gitarzystą rockowego zespołu Y Bandana, który współtworzył razem ze swoimi kuzynami – Tomosem i Siônem Owensami – i przyjacielem ze szkoły Ysgol Brynrefail – Robinem Llwyd Jonesem, w sumie nie wiem, czy Llwyd się odmienia, bo nie wiem nawet, czy to jest jego drugie imię, czy pierwsze nazwisko, w Walii z tym się czasami można serio pogubić, ale nieważne. Gwil napisał też muzykę do większości ich piosenek. Y Bandana nie mają raczej jakiejś ambitnej muzyki ani textów, ale wiele z nich jest śmisznych i raczej lekkich w tematyce. Brał też udział w różnych innych muzycznych projektach walijskich. Nie powiedziałabym raczej, że jest jakąś szychą czy celebrytą czy czymś takim w swoim środowisku, niemniej jednak znają i jego i jego oba zespoły w Walii bardzo dobrze, mi już się miliard razy chyba zdarzyło, że słuchałam sobie BBC Radio Cymru i zapuścili akurat coś od Gwila, stosunkowo często też się sam w BBC pojawia, ostatnio w moje urodziny. 😀 Jednakże oprócz działalności muzycznej Gwil angażuje się też trochę politycznie, jest nacjonalistą (Boże, powiedz mi, czemu ja muszę mieć koniecznie fazy albo na socjalistów, albo na nacjonalistów 😀 co ja się namęczyłam z tym socjalizmem Vreeswijka…, ale już chyba lepiej mieć fazę na nacjonalistę, jeśli już, bliżej mi chyba do tego, niż do socjalizmu, zwłaszcza tak skrajnego jak Vreeswijka, zwłaszcza, że ten nacjonalizm Gwila nie jest jakiś strasznie radykalny). Poza tym przyczynia się do popularyzacji clog dance'u (tradycyjnego tańca walijskiego), poprzez tworzenie clogów, czyli obuwia służącego właśnie jak sama nazwa wskazuje do clog dance'u, ale też do wielu innych rzeczy. Tymi clogami jakoś szczególnie interesuje się mój Tatul, nie mam pojęcia dlaczego, zresztą w ogóle jakoś od początku szczególnie się interesuje Gwilem, nigdy aż takiej wagi do tych moich faz nie przywiązywał. 😀 W każdym razie Gwil się cały czas uczy robić te clogi u takiego faceta, który się nazywa Trefor Owen, pochodzi z Criciedd i jest właśnie clogmakerem. Poza tym, żeby było jeszcze różnorodniej, Gwil studiuje archeologię. Także przyczynia się mocno do popularyzacji, rewitalizacji czy jak to tam określić, języka walijskiego. No z tą rewitalizacją chyba przesadziłam, bo jeszcze nie wymarł, więc chyba ożywiać go nie trzeba. Jego tata, Rhys Harris, w swojej młodości był wokalistą punkrockowego zespołu Y Trwynau Coch (Czerwone Nosy po naszemu, istniał on sobie od lat siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych, zespół, nie tata Gwila. Jego mama, Siân, jest nauczycielką wuefu w Ysgol Brynrefail, czyli tej samej szkole, do której chodził Gwil, ale też ma jakiegoś folkowego fisia, bo pomaga czasami Gwilowi pisać texty do jego piosenek, w ogóle jest fajna, no ale jak inaczej. 😀
Tyle o Gwilu na początek, teraz Was wprowadzę do tej mojej fazy. Niektórzy z Was pewnie wiedzą cóś na ten temat, że ja się już dawno chciałam uczyć walijskiego. Wielu języków chcę się uczyć bardzo, a właściwie nie tyle chcę ich się uczyć, co po prostu umieć się nimi komunikować i je rozumieć, nie mogę powiedzieć, na których zależy mi bardziej, a na których mniej, bo wszystkie uwielbiam z jednakową siłą, ale moja potrzeba rozumienia jeęzyka walijskiego była dość szczególna, jak słyszałam gdzieś walijski, czułam się, poza tym, że byłam w swoisty sposób szczęśliwa, jak zawsze, gdy słyszę jakiś mój ulubiony język, to również dziwnie sfrustrowana, czasami wręcz dziwnie mocno wkurzona, że no OK, fiński pewnie kiedyś tam poznam, holenderski też, fryzyjski może też, przez holenderski, farerski dzięki szwedzkiemu, saami dzięki fińskiemu ale walijskiego pewnie mi się nie uda. Ciekawe, że sądziłam też, że innych celtyckich pewnie też mi się nie uda i chociaż mnie to frustrowało, to jednak nie aż tak, jak walijski. W związku z tym co jakiś czas czyniłam desperackie próby zmienienia tej rzeczywistości, a potem się nie udawało i byłam jeszcze bardziej wściekła, jak to określają na południu Walii, byłam tampin' fumin' ragin' czyli najlepiej to bym kogoś zabiła, jeśli mogłoby mi to pomóc, a rzadko jestem tampin' fumin' ragin', bardzo rzadko. 😀 No dobra, nie wiem, czy aż tampin' fumin' ragin', ale tampin' fumin' na pewno byłam. 😀 Starałam się jednak na miarę moich możliwości pogodzić z rzeczywistością, znacznie gorsze problemy przecież ludzie mają, czyż nie? Średnio mi się to jednak udawało.
Któregoś dnia, jakoś pod koniec października zeszłego roku, obudziłam się jakoś straszliwie wcześnie, znaczy Misha mnie chyba obudził, leciało u mnie BBC Radio Cymru, a ja sobie stwierdziłam, po raz kolejny zresztą, że to tak nie może być i ja muszę, muszę, muszę ogarnąć jakoś ten walijski, tym razem jednak zdobyłam się na minimalizm, bo chciałam ogarnąć walijski jakoś, a nie jak najlepiej i jak najszybciej zacząć gadać normalnie. I może dlatego wypaliło, któż to wie? Stwierdziłam sobie, że nawet jak cóś będzie bardzo mało dostępne, albo będzie całe po walijsku, co na moim bardzo początkującym etapie raczej by mi nie pomogło, będę z tego wyłuskiwać co się da.
W moich poprzednich desperackich próbach zawsze próbowałam najpierw rzucać się na jakieś strony do nauki języków, gdzie materiałów do nauki walijskiego, lub nativespeakerów czy w ogóle ludzi znających w jakimkolwiek sposób walijski było jak na lekarstwo. Szukałam po sieci książek do walijskiego, które oczywiście jeśli w ogóle dawały mi się odczytać, były w pdfie i zdarzały się w nich nawet jakieś dziwne błędy, więc ciężko mi się było z tego nauczyć czegoś więcej. Tym razem postanowiłam jednak jakoś intuicyjnie zwrócić się o pomoc do Youtube'a, choć nie sądziłam, żebym znalazła tam coś na dłuższą metę. Na dłuższą metę, fakt, nie znalazłam, ale okazało się, że z Youtube'em można sobie wyrobić całkiem fajną znajomość podstaw języka walijskiego, a w pewnych aspektach nawet więcej niż podstaw.
Pierwszym, co znalazłam, był kanał dziadziusia z północnej Walii, o nazwie "Learn Welsh With Will", jeszcze nie Gwil, tylko Will. Po czasie jakimś muszę stwierdzić, że chyba miałam fuxa, bo większość materiałów dla takich naprawdę beginnerów jak ja jest robione przez ludzi z południa, względnie przez ludzi z północy gadających jak na południu, bo południowy walijski jest łatwiejszy, ale ja chciałam się nauczyć północnego, bo jest trudniejszy i bo mi się bardziej podoba. 😀
Szkoda tylko, że Will nie pociągnął tego dalej, baardzo tego żałowałam i sądząc z komentarzy nie tylko ja, no ale cóż. W każdym razie full respect mu się należy z mojej strony, bo zrobił zaledwie 12 lekcji chyba, ale już po kilku zauważyłam, że istotnie jarzę cokolwiek, co ludzie gadają, w związku z czym moja motywacja jeszcze się podniosła i utwierdziłam się w przekonaniu, że ten walijski rzeczywiście mi ruszył do przodu, a nie ciągle tylko stoi.
Ażeby mieć ciągle kontakt z walijskim, a serio przez te pierwsze miesiące nauki miałam go chyba niemal ciągle, 😀 postanowiłam słuchać BBC ile wlezie, podcastów z BBC, walijskiego Youtube'a, radia Cymru FM, Capital Cymru czy jak to się tam nazywa, no i przede wszystkim, muzyki walijskiej. Nie miałam zielonego pojęcia, że jest jej aż tyle.
Co do tej muzyki w różnych dziwnych językach, walijski, mimo, że nie brzmi jakoś bardzo ostro czy agresywnie, jak na przykład dla większości ludzi niemiecki, zawsze bardzo mi pasował do jakiegoś wrzaskliwego metalu, do jakiejś ogólnie dość głośnej, wrzaskliwej muzy, zawsze miałam wrażenie, że fajnie musi się wrzeszczeć po walijsku. Chciałam więc zawsze taką jakąś muzykę rozkminić, nawet najprymitywniejszy, świński metal o byleczym by mnie usatysfakcjonował, byle był jak najbardziej wrzaskliwy. Ale, że wtedy jak to sobie wymyśliłam, nie znałam niemal żadnych walijskich wykonawców, nie miałam pojęcia, jak się do tego właściwie zabrać. Ale jak już trochę znałam walijski, jakoś tak zrobiło mi się trochę łatwiej ze znajdowaniem różnej walijskiej muzyki, dużo zmienił fakt, że miałam już wtedy Spotify, dużo muzy poznałam właśnie przez BBC, czy przez Radio Cymru FM, które co prawda jest mniej różnorodne, ale za to pokazuje, co u nich leci. No i tak z czasem poznawałam najpierw dużo folku, potem z playlist różnych ludzi z Walii na Spotify dużo rocka i popu, walijsko- i anglojęzycznego. Nawet mnie samą zdziwiło, ile oni tej muzyki walijskiej mają, to znaczy wiedziałam, że dużo i broniłam jej przed Mamulką, która stwierdziła, że w takim wymierającym języku to się na pewno dużo nie tworzy, ale mnie też ta ilość wszystkiego zaskoczyła, bo po prostu nie miałam wcześniej zbyt wiele z tym do czynienia. A walijska scena muzyczna, OK, może nie jest tak ogromna nawet jak chociażby irlandzka, ale bardzo, bardzo dużo się tam dzieje, rozwija się bardzo dynamicznie. W ogóle śmieszne jest to, że w walijskojęzycznym środowisku świat jest bardzo mały i wygląda to tak, jakby wszyscy się znali, jak nie osobiście, to przynajmniej przez kolegę kolegi, w sieci to już w ogóle widać.
Tak więc ja sobie słuchałam tej walijskiej muzyki, coraz bardziej zaczęłam ją uwielbiać, w ogóle do tej pory bardzo, bardzo dużo słucham walijskiego rocka, popu, folku, nawet teraz leci u mnie Yws Gwynedd, walijska muzyka ma taki jakiś swój feel, nawet głupi pop, nie wiem, nie umiem tego określić, na pewno jeszcze nie raz będę jakąś muzykę walijską Wam pokazywać, to sami zobaczycie, albo i nie, bo może to moja autosugestia.
No i nastąpił dzień 3 grudnia, kiedy to wieczorem siedziałam ja sobie nad pracą kontrolną z polskiego z "Dziadów" i czegoś tam jeszcze słuchając, jak zwykle wtedy czegoś z walijskiego rocka i… Ło mamo, a to co to jest? Napatoczyłam się na jakiś zespół, może nie z jakąś muzyką wielce ambitną, ale… cóś w tym jest. Tak sobie pomyślałam. Do tego stopnia mnie ten zespół zaintrygował, że zdecydowałam się przesłuchać całą ich dyskografię. Poskutkowało to tym, że musiałam się co chwilę odrywać od tych nieszczęsnych, biednych "Dziadów", no bo nie mogłam nie zwrócić większej uwagi na większość ich utworów. No i… ja pipczę, jak ten gościu się pięknie wydziera! Chociaż wcale nie jakoś bardzo, bo prawie w każdym rockowym zespole się ludzie wydzierają jakoś tam.
Tym wydzierającym się kimś, jak już się na pewno domyślacie, był Gwil, a ów zespół to Y Bandana. Napisałam już pracę z "Dziadów", z której mimo, iż tak niewiele uwagi jej poświęciłam, dostałam pińć, zrobiłam dużo innych rzeczy, po czym wróciłam do komputera, żeby coś tam jeszcze zrobić, również słuchając Y Bandana. Zakończyło się to tym, że postanowiłam zrobić niewielki research, cóż to w ogóle jest za zespół i tak poznałam Gwilyma i jego solowy album. Strasznie się zdziwiłam, że któś, kto robi takiego w sumie zwykłego poprocka, może robić taki nieziemski folk, szok przeżyłam wielki. No i potem poznałam jeszcze Plu, czyli trzecią – bardziej alternatywną, równie folkową, dość skomplikowaną, ale harmonijną, jeszcze bardziej ambitną część Gwilyma. Wtedy trochę ze smutkiem i pewnego rodzaju zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że skończyła się era Vreeswijka i teraz będę mieć fazę na człowieka, o którym pewnie niezbyt prędko dowiem się czegoś konkretnego, bo prawie nie znam walijskiego, w związku z czym trzeba się zabierać do roboty.
Zaczęłam używać bardzo intensywnie lekcji walijskiego na Youtube'ie, stworzonych przez niejaką Elin Rhys z południowej Walii, bardzo, bardzo wiele się z tego nauczyłam, straszliwie żałowałam, że na Youtube'ie jest tylko pierwsza seria tego czegoś. To coś nazywało się "Now You're Talking", leciało kiedyś w telewizji Telesgôp, Elin jeździła tam po całej Walii, gadała po ingliszu, z zaaaarrrąbiiiiiiiiistyyyym akcentem o walijskiej kulturze, były jakieś śmiszne dialogi, no i słownictwo zarówno południowo- jak i północnowalijskie. Było trochę rzeczy wizualnych, ale nie tyle, żeby nie dało się tego jakoś obejść, albo po prostu nie robiłam wszystkich ćwiczeń, które tam były.
Po tych lekcjach Elin umiałam się już wypowiedzieć jakimiś bardzo nieskomplikowanymi zdaniami po walijsku, teraz właściwie też jest podobnie, tyle, że znam więcej bardzo różnych słów no i trochę bardziej ogarniam te wszystkie mutacje miękkie, nazalizacyjne i inne, czego z "Now You're Talking" nie udało mi się do końca zajarzyć.
No i Now You're Talking się skończyło, czas był pomyśleć o czymś innym. ale co by to miało być? Niedobrze mi się już robiło od ludzi doradzających mi "To weź sobie znajdź jakiegoś nativespeakera". O taak, bardzo chętnie, tylko właściwie gdzie? Więc znowu próbowałam walić na strony typu my Language Exchange, pisałam tam do wszystkich ludzi z Walii, którzy twierdzili, że znają walijski, szukałam sobie penpali na Global Penfriends, bo tak nawiązałam bardzo wiele ciekawych anglijskich znajomości i bardzo unaturalnił się mój inglisz w bardzo szybkim czasie. Cóż, skoro większość walijskich ludzi zarejestrowała się na my language exchange chyba jeszcze w epoce, gdy po ziemi chodziły australopiteki i od wieków nikt z nich tam nie właził, odpisała mi najpierw jedna dziewczyna, mówiąc, że bardzo jej przykro, ale wpisała sobie ten walijski tak tylko dla ścisłości, bo nauczyła się w dzieciństwie trochę od babci i teraz nawet to, co wie, jest już bardzo zardzewiałe, odpisał mi też chłopak, który stwierdził, że owszem, chętnie by mi pomógł, ale raczej w ingliszu, bo walijskiego się uczył, jak wszyscy, w szkole, umiałby się jakoś tam dogadać, ale nie używa go na co dzień i nie czułby się komfortowo ucząc kogoś języka, który tak słabo zna, bo zawsze mu z niego słabo szło i… dodał, żebym znalazła sobie jakiegoś native'a. Na Global Penfriends nawiązałam znajomość z jedną babunią, która mi powiedziała, że jestem bardzo miła, że chcę się uczyć walijskiego, chociaż tak właściwie to po co, przecież tylko na północy niektórzy tam sobie gadają po walijsku w gronie rodzinnym, ona się uczyła od dzieciństwa walijskiego, ale już prawie nie używa. Była jednak również bardzo miła, ale co z tego, skoro jak jej odpisałam, po co chcę się uczyć walijskiego i tak dalej, nie otrzymałam od niej żadnej wieści. "No tak, i ja mam znaleźć sobie native'a" – śmiać mi się chciało. Znudziło mi się wysyłanie podobnych wiadomości do kilkudziesięciu osób, potem jeszcze próbowałam z taką listą dyskusyjną, ale wszystko tam było po walijsku, więc bym się za Chiny nie dogadała, poza tym okazało się, że tam nativespeakerów nie ma zbyt wiele.
Dochodziłam już powoli do wniosku, że walijskie native'y muszą chyba siedzieć w jakichś dziurach zabitych dechami, bez dostępu do sieci i komunikują się wyłącznie ze sobą, wyłącznie po walijsku, albo mają jakieś exkluzywne miejsce w sieci tylko dla native'ów i robią tam wszystko, żeby tylko żadne nie native'y czasem nie posiadły umiejętności nawijania w języku walijskim, który jest przecież wyłącznie ich. 😀
Zwierzałam się z mojego problemu jednemu z moich penpali, z Polski tym razem, który mnie zawsze cierpliwie wysłuchuje i stwierdził, że niech się w takim razie skichają. No OK, ale mojego problemu to nie załatwi. Chciałam już nawet pisać do tego Willa, tego "Learn Welsh With Will" na Youtube'ie jakiś komentarz czy cóś, że help me, bo to szybciej ja się chyba skicham, ale stwierdziłam, że jakby chciał ludziom z tym pomagać, to by się przede wszystkim odezwał do tych jęczących, co chcieli, żeby więcej lekcji zrobił, a poza tym on też nie jest native'em, więc mógłby się wykręcić, on się uczył walijskiego i jednocześnie robił filmiki.
Zwierzyłam się też z mojego problemu Tatulowi. Wcześniej natomiast opowiadałam mu już o Gwilu. Tatul sobie dwa fakty skojarzył i palnął: "No to napisz do tego swojego Gila". Wow, cóż za pomysł – pomyślałam. No bo serio, normalnie jakby Tatul się urwał z choinki. Ja mam napisać do człowieka, którego wszyscy kojarzą w całej północnej Walii, z którym robią wywiady w BBC, żeby mi pomógł z walijskim? Ha, ha, ha. Przezabawne.
Ale jak człowiek ma fazę, to ma różne rozkminy, więc i ja takowe miałam. Coraz częściej myślałam, co by było, jak bym napisała do Gwila, czy by mi odpisał i co i co by z tego wyszło. A potem sobie uświadomiłam, że na jego stronie jest jego email, więc, hmm, właściwie, można by może spróbować? Ostatecznie nie byłby to mój pierwszy raz, gdy pisałabym do kogoś dość znanego, więc może by nie było tak źle, a zresztą pewnie i tak by mi nie odpisał, bo by nie miał czasu, może by się moją propozycją ubawił. Ale ilekroć zaczęłam to rozważać na poważnie, przechodziły mnie ciarki "No weź, to przecież chore." więc bardzo chciałam i bardzo nie chciałam naraz.
Ale gdy już moje wątpliwości osiągnęły apogeum, napisał do mnie Aleks, ten kolega z Polski, my piszemy dość rzadko, ale takie dość opasłe mailiska, i się mnie zapytał "Jak tam Gwil?" to znaczy moja faza w ogóle. No i się mu wywnętrzyłam, a Aleks stwierdził, że powinnam do niego napisać, to znaczy do Gwila i to jak najszybciej, bo będę potem bardzo żałować. Za to, że mnie wtedy tak cisnął, dziękowałam mu chyba już z czterdzieści pięć tysięcy razy. 😀 No cóż, w sumie prawda.
Tylko jak? Miałam zrobić jak najszybciej, Aleks zdążył mi odpisać na kolejnego maila, a ja jeszcze tego nie zrobiłam, bo myślałam jak i czy na pewno. W końcu, jakoś pod koniec stycznia, leżałam sobie w nocy z Mishą, nie mogłam zasnąć, czytałam jakąś książkę z akcją w Walii i nagle z całą mocą stwierdziłam. "Napiszę do Gwila". Żałuję tylko, że nie zdecydowałam się na to od razu, jak to pomyślałam, bo stwierdziłam, że jest noc, no jakoś tak dziwnie pisać do człowieka w nocy z czymś takim, będzie wyglądać jakbym była w strasznej desperacji. Bo też byłam w dość mocnej, ale nie muszą o tym wszyscy wiedzieć, a Gwil zwłaszcza. Więc ułożyłam sobie w mózgu pięknego, przekonującego maila, bardzo mi się podobał, dużo tam nawet było po walijsku.
Tyle, że do następnego dnia po nocy ten piękny email zdążył mi z mózgu niestety wyparować i musiałam wynyślić na szybko nowego, ktory nie był już taki ładny, to znaczy nie aż tak, ale też był ładny, trochę był po walijsku i trochę nawet dla popisu po Wenglishu, w sensie w walijskim angielskim dialekcie, którego swego czasu troszkę przyswoiłam, dialekt jest co prawda głównie używany w Valleys na południu, a Gwil jest z północy, ale co tam, liczy się popis, 😀 a teraz wiem, że na północy też tak gadają. Napisałam mu też, że bardzo lubię jego wszelką muzykę, jednak było to tak off topic, że prawie tego nie było, żeby sobie za dużo czasami nie myślał.
Ufff, napisałam wreszcie tego maila. Ciekawe, co teraz nastąpi? Ee tam, pewnie nic. No na pewno nic nie nastąpi, no bo co by właściwie nastąpić miało? Naprawdę niczego się nie spodziewałam. Ale przynajmniej nie będę żałowała, że nie spróbowałam chociaż, no i, jak stwierdził alex, będę miała tę satysfakcję, że napisałam do Gwila, a może mi odpisze, że nie może, że nie ma czasu, albo coś w tym stylu, to będę miała satysfakcję, że pisałam z Gwilem. Nie było mi więc trudno trzymać się mojej reguły życiowej, żeby się nie nastawiać w ogóle.
Jednak mimo to pocztę sprawdzałam kompulsywnie, obsesyjnie, no po prostu co chwilę i dziwne doprawdy, że nie dostałam nerwicy natręctw. 😀 Mija pierwszy dzień, nic nie ma. Chciałam nawet w nocy sprawdzić, jak się obudziłam, czy cóś jest, ale stwierdziłam, że chore i jeszcze stwierdziłam, że pewnie wtedy chciałabym mu od razu odpisać, więc niech sobie jeszcze poczeka, no i że pewnie i tak nic nie ma. Nic też nie było. Najbardziej dobijało mnie to, że jak on mi nie odpisze w najbliższym czasie, to ja serio będę tak wisieć na tej poczcie, no bo nie wiadomo, może na przykład nie miał sieci i przez pół roku nie będzie mógł odpisać, a potem się zdecyduje, a ja cały czas będę tkwić w takim napięciu i że w sumie to chyba teraz jeszcze bardziej pogorszyłam sytuację. Chociaż obecnie uważam, że pewnie taka sytuacja przyczyniłaby się do tego, że mój mózg po prostu by wytłumił fazę, albo ja celowo bym się o to postarała.
Zaczyna się kolejny dzień, mnie strasznie boli mózg, zwlokłam się z łóżka tylko dlatego, że miałam szwedzki, tak to bym leżała plackiem i nawet poczty bym nie sprawdziła, ale szwedzki mam rano, mój nauczyciel dość wcześnie wyjeżdża, więc stwierdziłam, że pewnie już i tak jest w drodze i nie będę odwoływać, a mózg mi pewnie przejdzie, o ile to nie jest tradycyjnie jakaś migrena.
No więc skoro się zwlokłam, sprawdziłam pocztę i… no serio, dosłownie zapomniałam na chwilę, jak właściwie się oddycha. 😀 ODPISAŁ MI GWIL! Mózg też mi przeszedł. Przeszedł mi w ogóle chyba do jakiegoś innego stanu skupienia.
Potem chyba z dwa tygodnie miałam zwyczaj czytać sobie tego maila przed snem, więc pamiętam go stosunkowo dobrze, zresztą całą naszą korespondencję przechowuję.
Absolutnie nie spodziewałam się takiego entuzjazmu, może nawet większego, niż mój, no ale Gwil jest już taki "enthusiastic". Na wstępie dowiedziałam się, że jestem "Incredibly Amazing". 😀 Wow. Generalnie nie jestem jakoś bardzo wrażliwa na to, jak któś mi słodzi, chyba po Tatulu mam taką reakcję, że zawsze mi się wtedy włącza ironia, ale wtedy chwilowo nie zadziałała, wiadomo, faza. Dowiedziałam się także, że jestem "like a bit of a linguistic genius" 😀 oraz że Gwil będzie "more than happy" będąc moim penpalem. TO co dopiero ja mam powiedzieć? 😀 Napisałam, że ja jestem "extremely happy". Cieszy się, że lubię jego muzykę i że będzie nagrywać też coś w tym roku, więc "I'll have to ask you what you think about it before I release it haha". Nie miałam pojęcia, czemu haha, czy to jest takie śmieszne, że ja lubię jego muzę, czy, że odtąd będzie mieć krytyków muzycznych nawet w Polsce, czy, czego się obawiałam, że nie mówi tego poważnie, ale okazało się, że tak, bo już mi część pokazał hihi. 😀 Bardzo też go zastanawiało, czemu zdecydowałam się uczyć walijskiego, a nie baskijskiego czy irlandzkiego, bo przecież są bardziej wymarłe i trudniejsze. 😀 Stwierdził też, że to jest cudowne, że ludzie się tak namiętnie interesują kulturą walijską, ale że jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby któś się aż tak fascynował. Ale najbardziej powaliła mnie ostatnia rzecz. Końcówkę maila pisał mi po walijsku, byłam z siebie strasznie dumna, bo wszystko zajarzyłam i mu potem dorzecznie odpisałam. To, co mnie powaliło, to fakt, że podpisał się "Dy Gyfaill Newydd, Gwilym". "Dy gyfaill newydd". Nawet ja wiem, znaczy nawet już wtedy wiedziałam, że tak, jak inglisze mają jedno słowo friend do wszystkiego, tak po walijsku można mieć i kolegę (ffrind) i przyjaciela (gyfaill). Odpisałam mu dopiero po szwedzkim, na szwedzkim natomiast nie mogłam się skupić, w ogóle mózg mi odlatywał, plątał mi się szwedzki z angielskim a nawet z walijskim, miałam wrażenie, że mój nauczyciel zaczyna wątpić w to, czy aby na pewno nadal jestem jego najlepszą uczennicą, bo istotnie wyglądało to tak, jakby mi się mózg poważnie zlasował, albo po prostu jakbym coś wzięła psychoaktywnego. 😀 Na szczęście po tym tygodniu na szwedzkim było już OK.
No i tak odtąd piszemy z Gwilem. Ufam, że się nie domyśla, że mam fazę, a przynajmniej jej rozmiarów, chociaż wie, że się fascynuję jego muzyką, bo już pisaliśmy o naszych muzycznych fascynacjach, miałam niemały dylemat, czy mu pisać, ale zgodnie z radą mojej Mamuli, umieściłam Gwila idealnie pośrodku moich wszystkich fascynacji.
Co jakiś czas bardzo mnie zaskakuje, jak na przykład jeszcze przed wakacjami, nagle stwierdził, że to nie może tak być, że on mi będzie pomagał z walijskim, a ja nic i… że chce, żebym ja go w wakacje, jak będzie miał więcej czasu, uczyła polskiego. Bardzo mnie ciekawiło po co, ale Gwil stwierdził, że po prostu "for fun", a potem ja mu doradziłam, że będzie mógł pomagać tym wszystkim Polakom, co do Walii przyjeżdżają i nic po angielsku nie jarzą, a walijski jeszcze ich dodatkowo przytłacza. 😀 Aczkolwiek wtedy to by już miał bardzo dużo działalności. No w każdym razie mi się pomysł z polskim spodobał, już kilkoro moich penpali w ramach wymiany uczyłam lub uczę trochę polskiego, dla nich wszystkich pierwszym językiem jest angielski lub szwedzki, a że walijski ma bardziej podobne dźwięki do polskiego niż taki angielski, to Gwilowi idzie pięknie, zresztą bilingualnym od dzieciństwa wszystkie języki zawsze idą pięknie, to jest to, czego ja im będę zazdrościć przez wszystkie wieki wieków.
Odkąd znam Gwila, moim ulubionym wyrażeniem anglijskim jest "Show me". Na ogół rzadko się składa tak, żeby Gwil miał tak serio więcej czasu i żeby mi napisał w ciągu dnia więcej, niż jedną wiadomość, pewnie, gdyby czasu miał więcej, moglibyśmy trochę też nawijać, żeby jeszcze bardziej te nasze języki rozwijać. Ale, że nie możemy, to ja Gwilowi nagrywam różne rzeczy po polsku i wysyłam. W ten sposób dowiedział się także, że jestem dobra z walijskiej fonetyki, co zresztą sama wiedziałam. 😛 No ale w pewnym momencie wymyśliłam sobie: "Co z tego, że jestem dobra? Przecież mogę niektórych rzeczy nie ogarniać, no nie? A Gwil mi może pokazać". No więc teraz regularnie jak czegokolwiek nie jarzę, to piszę do Gwila, żeby mi to pokazał, bo ja nie wiem, jak to się mówi albo coś tam, albo żeby mi pokazał cóś tam po polsku, bo chcę zobaczyć, czy na pewno jarzy, więc wtedy mi nagrywa, kiedy ma czas, no i ja to kolekcjonuję podobnie jak naszą korespondencję i tak właśnie się dowiedziałam po raz pierwszy, że ma strasznie zarąbisty akcent po ingliszu, zarąbiściejszy od tej Elin z "Now You're Talking", bo w ogóle inny. Jak śpiewa po ingliszu, to nie zawsze to aż tak widać, mimo, że widać bardzo.
Teraz jak byłam w Sztokholmie też Gwil do mnie napisał i tą wiadomością totalnie zrobił mi chaos w mózgu. Napisał, że jest w Cardiff i że jak wróci i jak ja wrócę ze Sztokholmu, to mi coś pokaże. Tak mnie cisnęło, żeby się dowiedzieć, co, no bo kompletnie nie miałam żadnego pomysłu, o co może chodzić i co on mi może chcieć pokazać, tak o tym ciągle myślałam, że… no normalnie nie mogę. Na szczęście on wrócił z Cardiff szybciej, niż ja ze Sztokholmu, więc nie musiałam dłużej się torturować lub udawać, że mi to niemalże wisi, co on mi chce pokazać. No i mi właśnie pokazał sesję, którą miał w Cardiff, z takimi bardzo wstępnymi nagraniami do tego nowego albumu. Nie wiadomo, czy to wszystko na nim będzie, ale to jest akurat najmniej ważne. Tak więc ja się postanowiłam przyłożyć i skrupulatnie zrecenzować i tak też zrobiłam.
Czasami zresztą w ogóle pokazujemy sobie różną muzę, bo tak się składa, że całkiem sporo wspólnych rzeczy lubimy, głównie dlatego, że ja się zdążyłam wcześniej obkuć z muzyki walijskiej, ale nie tylko z walijskiej te same rzeczy lubimy. No i przez Gwila poznałam też wiele fajnej muzy, na przykład taką babkę, która się nazywa Alys Williams i taki stary walijski zespół, który się nazywa Gorky's Zygotic Mynci. A ode mnie Gwil podłapał muzykę lapońską.
I nie zapomnę, jaką mi zrobił niespodziankę wtedy jak miałam urodziny, to znaczy on o tym nie wiedział, że ja wtedy miałam urodziny, ale sam fakt, że zanim dojechał do BBC zdecydował się do mnie napisać, że niedługo będzie w BBC i że będą pewnie grać z takim jego kolegą, Gethinem Griffithsem, po prostu mnie rozwalił.
Inna sprawa: jak już Wam pisałam, mój Tatul jakoś bardzo się interesuje Gwilem, najbardziej tym, że, jak to ujmuje "struga korki", czyli robi clogi. 😀 A, no i jego Mitsubishi. I któregoś dnia do mnie przychodzi i się mnie pyta "Jak tam ten twój Gril, cały czas struga korki?" Najpierw był Gil, teraz Grill, starałam się coś z tym zrobić, ale poległam, więc niech mu już będzie, zresztą ten Grill jest śmieszny. "No struga, z dnia na dzień chyba by mu nie przeszło, a czemu?" – spytałam. "To mu powiedz, żeby mi też wystrugał.". "Yyyyy że co? Ja mam mu powiedzieć?" "No powiedz mu, ja bym chciał zobaczyć, jak wyglądają takie walijskie korki. Do pracy w nich pojadę, wszyscy mi będą zazdrościć". Haha, bardzo śmieszne. 😀 "No dobra, zobaczymy, co się da zrobić". – stwierdziłam, chociaż w ogóle tego nie traktowałam serio. Potem jednak postanowiłam napisać o tym Gwilowi, również nie serio, bardzo hahahihi, dokładnie tak, jak to powiedział Tatul, doszłam do wniosku, że już jesteśmy na takim etapie, że spoko, czyli, że mój Tatul życzyłby sobie, żeby on mu zrobił clogi w rozmiarze czterdzieści sześć, takie jakieś bardzo walijskie i żeby coś na nich napisał po walijsku, żeby je Tatulowi przywiózł i przyjechał na piwo z Polski. 😀 Gwil odpisał, że dobra i że przywiezie Tatulowi walijską whiskey. Ja napisałam, że Tatul whiskey nie lubi, ale ja owszem, więc z pewnością się ją skonsumuje. 😀 Wszystko oczywiście hahahihi.
"I co? Napisałaś Grillowi, że ja chcę clogi?". "No tak. Przywiezie i clogi i whiskey". "Ale jakie clogi, co to jest?" – zainteresowała się Mamula, której tydzień temu objaśniałam, czym są clogi. Gdy jej objaśniłam, Mamulka stwierdziła. "Oo, to jak taka okazja jest, to ja też chcę". "Boże, to co, mam mu napisać?". "Ano pewnie". "Eee no, ale serio?" – mojej Mamuli raczej dzikie pomysły do mózgu nie przychodzą. "No a czemu nie? Jak zrobi to super". No to napisałam, że jeszcze Mamulka chce jakieś clogi bardzo walijskie w rozmiarze 42, ale bardzo lekkie, bo chce w nich na co dzień chodzić i żeby jej przywiózł i że zrobi z tej okazji prawdziwy, polski chleb. Gwil stwierdził, że dobra, zrobi, ale za czas jakiś, bo mają z tym całym Treforem strasznie dużo tych clogów do zrobienia no i inne rzeczy są też w życiu i że wtedy przywiezie walijskie ciasto od swojej babci. 😀 Niemniej jednak chociaż ja do sprawy podeszłam bardzo niefrasobliwie i cały czas wydaje mi się to śmieszne, rozmawiałam z Tatulkiem, który mi powiedział, że naprawdę by chciał mieć clogi i że by chciał poznać Gwila, przejechać się jego Mitsubishi i zobaczyć, czy ja naprawdę umiem mówić po walijsku, bo ciągle twierdzi, że świruję, nieważne, co bym robiła, żeby mu udowodnić, że to nieprawda, a Gwil chyba też poważnie do sprawy podchodzi, bo ostatnio mi mówił, że może niedługo mu się uda zrobić te bardzo walijskie clogi dla Tatula. Zofijka też się interesuje Gwilem, a Gwil Zofijką, zawsze się pyta, jak tam Sophia, mówi na nią Zofika, oboje lubią piłkę nożną i oboje lubią się wydzierać, kiedyś im mówiłam, że zorganizuję im jakiś konkurs, kto głośniej potrafi, bo serio nie wiem.
Także jest wesoło.
Poznałam też drugą taką świrówkę jak ja, a nawet większą, taką Lucy z Walii, która się publicznie w sieci przyznała nie tylko, że ma fazę, czy crusha, czy cokolwiek, ale, że kocha Gwila, no, a że szczęśliwie ja to widziałam, to do niej napisałam i teraz do siebie piszemy maile, ostatnio nawet Lucy napisała jakiś wiersz o Gwilu 😀 ja też próbowałam, ale w stosunku do patetycznego wiersza Lucy wyszedł bardzo prozaicznie i jest raczej śmiszny, a nie jakiś tam romantyczny, głównym jego tematem jest Mitsubishi Colt, którego posiadaczem jest Gwil, ja w ogóle nie umiem pisać poezji. A że to było po ingliszu, to w ogóle tak jakoś dziwnie. Prozą OK, ale jak ktoś potrafi coś napisać wierszem i jeszcze żeby to serio było wartościowe to full respect.
A co do tego powodu, dla którego się tak wahałam, może już nawet się domyślacie, jak już wiecie cokolwiek. Pisałam, że chciałam i chcę nadal, żeby może kiedyś robić na tym blogu wpisy też po ingliszu, dla moich różnych anglijskojęzycznych znajomych i może dla ludzi na Eltenie, którzy nie mówią po polsku, jak będą chcieli i się ich tu więcej pojawi, bo kilkoro z moich znajomych mnie zachęcało do pisania bloga po ingliszu, w tym także Gwil. Zastanawiałam się więc nad tym, czy lepiej napisać tu ten wpis i potem jeszcze pisać o Gwilu, czy też może nie robić tego i z czasem zaprosić Gwila na mojego dwujęzycznego bloga. Doszłam jednak właśnie do tego wniosku, że bez wpisów na temat mojej obecnej fazy blog ów byłby troszkę nieautentyczny, a Gwil pewnie i tak nie miałby czasu tu wchodzić i czytać moich rozkminów dziesięciostronicowych. 😀 A nawet jak, to tego wpisa się zedytuje/usunie. 😀
OK, zbliżamy się do końca wpisu. Z pewnością, tak jak i o innych moich fazach, jeszcze nieraz napiszę coś o Gwilu, ponieważ jak już pisałam moje fazy są ogromną częścią mojego życia, a co dopiero te wielkie, przy okazji Gwil się łączy ściśle z walijskim, a walijski też jest ogromną, jeszcze większą, częścią mojego życia.
No sorry, że ten wpis jest taki długi, ale inaczej by się raczej nie dało. Mam nadzieję, że przynajmniej jakościowo jest dość zjadliwy. 😀
Za chwilę będzie tradycyjnie jakiś awatar, na początek z solowego albumu Gwilyma, już się prawie zdecydowałam, więc powinien się pojawić stosunkowo szybko.
Gwilym Bowen Rhys.
Ostrzeżenie: długi wpis.
Witajcie!
Nadejszła więc w końcu ta chwila, że się zdecydowałam i postanowiłam napisać wpis na temat obiektu mojej czwartej, obecnie będącej w pełnym rozkwicie fazy, człowieka, na którego tę fazę mam i kwestii ściśle z tym wszystkim związanych.
Tak jak już ostrzegałam, wpis będzie długi, bo i dużo mam do napisania, a większość z tego jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, o sporym dla mnie znaczeniu emocjonalnym.
Pisałam też, że dłuuugo się zastanawiałam, czy w ogóle ten wpis pisać, a jak tak, to co i ile w nim pisać, bo moja sytuacja związana z tą fazą jest dość ciekawa i, hm, chyba troszkę nietypowa. Zastanawiałam się nad tym tak długo także z innego powodu, ale o nim napiszę później, jak już będziecie cokolwiek wiedzieć.
5 replies on “Gwilym Bowen Rhys.”
Kocham Twoje angielskie wtrącenia typu full respect. Najbardziej uśmiałam się z “More than happy”. Super,
że masz stały kontakt z obiektem swojej fazy. Ja pewnie nie odważyłabym się mu nic dłuższego napisać
albo każdą wersję maila wyrzucałabym do kosza. Ano i na koniec wybacz mi moje filologiczne rozkminy,
ale on ma akcent brytyjski czy amerykański?
Bardzo fajnie, że Ci się podobają moje “angielskie wtrącenia”, lubię mieszać języki, tak jak i style, a w tym wpisie to było konieczne, ze względu na tematykę raczej. Filologiczne rozkminy są fajne. Gwil, ponieważ pochodzi z Walii, która jest oczywiście częścią Wielkiej Brytanii, ma akcent brytyjski, północnowalijski mówiąc ściślej, czyli jest takie r jak u nas, albo nawet jeszcze bardziej, jest taki strasznie śpiewny, jest w nim takie bardziej polskie u i inne takie szczególiki, jeszcze nie raz będę pokazywać walijski angielski akcent w awatarach, Gwila też.
no to tym bardziej będę Twoją wierną czytelniczką. Zrobię Ci stalking haha. Osobiście uwielbiam czysto
brytyjski, o ile jest takie pojęcie, bo wszędzie się mówi, że jest pełno dialektów i dialekcików. Ponoć
ciekawy jest akcent australijski, ale nigdy nie miałam okazji go usłyszeć. Jednak w przyszłym roku będę
uczęszczać na przedmiot w pełni poświęcony dialektom, więc może poszerzę swoją wiedzę.
Ja wielbię wszelkie akcenty brytyjskie, nawet najbardziej zaściankowe dialekciki, uwielbiam też Received Pronunciation, bo to chyba jest ten czysty brytyjski, o ile czegoś nie pochrzaniłam, mimo, że Britisze twierdzą, że taki akcent jest strasznie nudny. Australijski jest spoko, ale brytyjski jak dla mnie nieporównanie lepszy. W ogóle rozkminianie akcentów we wszelkich możliwych językach to jest fajna zabawa, także myślę, że fajnie będziesz mieć z tymi dialektami. 🙂
Też mam taką nadzieję.