Witajcie!
Czas na nowy awatar. Kolejny awatar o dziwnej nazwie, której nie idzie przeczytać, tym razem przynajmniej nieco krótszej. 😀 Już dwa razy pokazywałam Wam jakiś utwór Cornelisa, ale jest jeszcze drugi Vreeswijk. Jack Vreeswijk. Właściwie Lars Jacob. Lars Jacob Vreeswijk urodził się 25 stycznia 1964 roku i jest synem Cornelisa oraz jego pierwszej żony – niejakiej Ingalill Rehnberg. Swoją karierę rozpoczął jako rzeźnik, podśpiewujący i grający coś tam czasem w jakichś garażowych zespołach, teraz natomiast jest dobrze znanym artystą na szwedzkiej scenie muzycznej, bynajmniej nie dlatego, że jest synem Cornelisa, a przynajmniej nie tylko dlatego, bo sam też potrafi dobrą muzykę robić, choć, bądźmy szczerzy, tatusia to nie przebije. Niemniej jednak ja go lubię. Jack pisze własne piosenki, lubi też coverować tatusia, ale wybitnie nie lubi, jak go tylko z tym kojarzą, chociaż największe aplauzy dostaje właśnie wtedy, jak go coveruje, według mnie to trochę niesprawiedliwe, ale cóż. Jack ma również dość dziwne poglądy w pewnych kwestiach, choć się z tym aż tak nie afiszuje. Obecnie żyje sobie bodajże w Alings?s wraz ze swoją partnerką którąś z kolei oraz dziećmi: Hanną, Kallem i Ollem.
Piosenka "Rosenblad, Rosenblad" jest utworem napisanym przez Cornelisa, skomponowanym natomiast przez Georga Riedela, Riedla, czy jakkolwiek się go tam odmienia, taki szwedzki facio od jazzu. I może właśnie dlatego, że Riedel to facio od jazzu i oryginalna wersja tej piosenki jest dość jazzująca, ja preferuję wersję Jacka. Nie, nie chodzi mi o to, że wersji Cornelisa nie lubię, bo z biegiem czasu przekonałam się w mniejszym lub większym stopniu do wielu jego utworów w jakimś bardziej jazzowym stylu, jednakże wciąż wielką fanką jazzu nie jestem i najprawdopodobniej nigdy nie będę, dlatego też bardziej rockowa wersja Jacka po prostu bardziej do mnie przemawia. Niemniej jednak w plikach udostępnionych wrzuciłam i wersję Jacka, i Cornelisa, bo zawsze fajnie jest sobie cóś porównać z oryginałem.
Słowo Rosenblad oznacza płatki róż, ale jest to też nazwisko takiej jakby Muzy Vreeswijka, Ann-Katrin Rosenblad i utwór ten odnosi się do niej, to jest, można by mądrze rzec, apostrofa. Apostrofa dotycząca wewnętrznych problemów Vreeswijka z własnym ego oraz uczuć właśnie do Ann-Katrin. Jack to naprawdę świetnie zrobił.
Month: September 2017
Witajcie!
Przy okazji urodzin Cornelisa Vreeswijka pokazywałam Wam w awatarze mój ulubiony szwedzki utwór jego autorstwa, dzisiaj natomiast chciałabym Wam pokazać mój ulubiony utwór holenderski. No dobra, może nie taki najbardziej najbardziej ulubiony, bo taki najbardziej najbardziej ulubiony to jest "Grimas Voor De Maan", znany też pod alternatywnym tytułem "Marjolijn", no ale to jest po prostu szwedzka wersja "Grimasch Om Morgonen", no a skoro "Grimasch Om Morgonen" już pokazywałam, to chyba nie będę przynudzać, pewnie i tak jeszcze kiedyś tą holenderską wersję wrzucę. Dzisiaj jest jednak mój ulubiony holenderski utwór, który nie ma swojej wersji po szwedzku, nazywa się to "Een Paleis Van Zand", czyli jak łatwo wydedukować znając jakiś angielski czy niemiecki, zamek z piasku, czy też pałac właściwie, jeden pies.
Dzisiaj też jest okazja, bo teoretycznie dzień dzisiejszy mógłby być imieninami Vreeswijka. Teoretycznie, bo Szwedzi imieniny obchodzą, no ale on jest z Holandii, więc nie obchodził, ale jakby był ze Szwecji, to obchodziłby dzisiaj, zawsze jakaś okazja na nowy awatar, no nie? 😀
Nie muszę chyba dodawać, że utwór ów jest w mojej opinii bardzo śliczny, należy do utworów miłosnych Vreeswijka, bo on pisał albo o polityce, albo o miłości, albo… no o życiu, czyli praktycznie o wszystkim. Oczywiście jak w przypadku większości artystów/poetów, co chwilę piszą do innej baby, albo o innej, jak w tym wypadku, tutaj chodzi o niejaką Veronicę, która jest też adresatką lub głównym tematem kilku innych jego utworów, właściwie chyba dwóch… niee… dobra, to jest takie ważne, że normalnie nie mogę. 😀
To jest w każdym razie moja ulubiona holenderska piosenka Cornelisa. Utwór pochodzi z albumu Liedjes Voor De Pijpendraaier En Mijn Zoetelief.
Witajcie!
O, Misha już śpi. Ten to ma zdrowie. Położył się i prawe od razu zasnął. Właściwie nie wiem, czy to oznaka zdrowia, no ale u kota chyba tak. Miejmy nadzieję. Ale ja nie o tym chciałam.
Chciałam Wam pokazać, cóż to ja wymyśliłam wczoraj, no i część dzisiaj w nocy. Znowu się zainspirowałam rozmową z kimś, tym razem znów z Sekai. Sekai mieszka przy walijskiej granicy, co skutkuje tym, że jej łatwiej jest znaleźć jakieś materiały, czy w ogóle rzeczy nadające się jakkolwiek do nauki walijskiego, niż mi. W związku z tym ja lubię ją wykorzystywać. Nie no, nie wykorzystuję jej, ale Sekai jest pod nieprzemijającym wrażeniem tego, że ja się uczę walijskiego, wie już o tym cała jej rodzina i w ogóle dla niej to jest chyba główny fakt dotyczący mnie, poza tym, że jestem z Polski, ona ma fisia na języki słowiańskie. 😀 Ostatnio była na wakacjach w Walii, północnej Walii i wiecie co? Przywiozła mi z tej Walii, znaczy nie mi, tylko do siebie do domu, ale dla mnie, multum jakichś papirów po walijsku, na których było napisane, gdzie i z kim możesz się w Walii skontaktować, w sensie z jakimi władzami, jak chcesz się uczyć walijskiego i chcesz od nich jakieś rzeczy do nauki, sama się zaoferowała, że do nich zadzwoni i się zapyta, czy to tylko w Walii czy jak, a jak nie to mi potem prześle, znalazła też jakieś książeczki dla dzieci po walijsku i jak ma czas, to mi je przepisuje, bo one są krótkie, większy problem jest z tym, że tam jest dużo zdjęć i bez opisów po niewidomemu możesz mieć problemy z zajarzeniem, więc ona mi je też opisuje. Teraz po wakacjach jeszcze się tym nie bawiłyśmy, ale w czasie wakacji całkiem sporo m przepisała, za co jestem jej niewymownie wdzięczna na wieki, a po walijsku wcale się nie pisze łatwo, jeśli się nie zna jakichś zasad. W każdym razie jak ona napchała pełno tych wszystkich papirów i powiedziała swoim rodzicom i siostrze, że ona chce to wziąć, bo ma koleżankę, któ®a się uczy walijskiego i tak dalej i tak dalej, wszyscy się zaczęli pytać "Ale dlaczego? W Polsce? Po co? To ten walijski w Polsce jakiś popularny?" 😀 No i jak wrócili i Sekai do mnie pisała, to napisała mi na koniec, że jej siostra się pyta, czemu ja się właściwie uczę walijskiego.
I chociaż ja właściwie wiem dlaczego, no podoba mi się i w ogóle, co też jej napisałam, zaczęłam się nad tym zastanawiać i doszłam do wniosku, że powodów jest sporo więcej. No i wreszcie wczoraj postanowiłam stworzyć całą listę powodów, dla których uczę się walijskiego, którą Wam poniżej prezentuję. Nie są one ułożone w jakiejś kolejności ważności, po prostu tak, jak mi przychodziły do mózgu, przy niektórych moze coś tam dopiszę.
1. Strasznie mi się podoba i należy do grupy moich najbardziej ulubionych języków, w przypadku których mam nieustanne poczucie, że po prostu powinnam się ich nie tyle uczyć, ile mieć z nimi kontakt, a najlepiej nimi mówić.
2. Chcę w przyszłości przeczytać Mabinogion po walijsku, jak i inne książki dotyczące kultury celtyckiej i walijskiego folkloru po walijsku.
3. Podoba mi się walijska muzyka, zwłaszcza walijskojęzyczna.
4. Jest to pretext do utrzymywania kontaktu z Gwilem.
5. Ze wszystkimi nacjami, których języki należą do moich najbardziej ulubionych, mam do jakiegoś stopnia pewne poczucie więzi, oczywiście jeśli chodzi o Polskę i język polski było raczej tak, że wskutek więzi z Polską i Polakami polubiłam tak bardzo język polski, no bo wiadomo, z ojczystym zawsze inaczej, w każdym razie moja więź z nacjami celtyckimi jest dość specyficzna i mocna, chyba nawet mocniejsza, niż ze Szwecją czy Finlandią, czy innymi, co uważam, że również jest w pewnym sensie powodem, bo chciałabym poznać więcej walijskojęzycznych ludzi i zobaczyć, czy serio są jakieś powody, że tak właśnie to odczuwam. Póki co znam tylko Gwila i niejaką ALys Mai i mamy całkiem sporo wspólnego, chociaż z Alys Mai nie gadałam dużo jak dotąd, bo rzadko piszemy.
6. Uważam, że sami Walijczycy – tfu, duża część Walijczyków, zwłaszcza na południu – wciąż nie doceniają swojego języka tak, jak powinni, mimo, że w ostatnich dziesięcioleciach jego sytuacja znacznie się poprawiła, więc no… ktoś inny musi im jakoś pokazać, co mają, po ingliszu faflunić to juz każdy potrafi. 😀
7. Żeby się ludzie pytali i dziwili i żeby było o czym gadać.
8. Żeby rozwijać mózg i nie zdziwaczeć jeszcze bardziej na starość. 😀 Zdecydowanie mam chyba coś w rodzaju obsesji na punkcie rozwijania mózgu, strasznie się boję chorób degeneracyjnych i wszystkiego, co obniża sprawność mózgu. No a wielojęzyczność zdecydowanie zmniejsza ryzyko obniżonej sprawności mózgu w przyszłości. W tym samym celu jem rzeczy, które usprawniają mózg, a że mam Mamulkę, która się zna na lifestylach nie jest to trudne, nie dodaję do herbaty cytryny, tylko kwas askorbinowy, czy tam askorbinian sodu, bo Mamulka go sobie kupuje, a to smakuje tak samo, natomiast jak dodasz cytryny do ciepłego picia, wytworzy Ci się cytrynian glinu i zacznie Ci się odkładać w tkankach mózgowych, także no… ja dziękuję. Znaczy nie no, bez przesady, niemniej jednak strasznie jestem wyczulona na kwestie mózgowego dobrostanu, chyba jednak bardziej, niż normy przewidują. 😀
9. Żeby móc pisać cóś tak, żeby nikt niepowołany nie zajarzył, o co chodzi. 😀 Mówię o takich rzeczach jak na przykład mój pamiętnik czy jakieś inne zapiski. Na chwilę obecną jest to mieszanina polskiego, angielskiego i szwedzkiego, ale przypuszczam, że jak poznam walijski na tyle, że będę mogła się w miarę w pełni wyrazić na piśmie, będę używać walijskiego. Albo jak mam ochotę sobie poprzeklinać. Po walijsku jest akurat według mnie fajniej, niż po polsku, a nawet po szwedzku, czy nawet po angielsku. Nie należę do ludzi, którzy mają w zwyczaju kląć przy każdej możliwej okazji, ale czasami… no nie da się inaczej. I wtedy najczęściej albo po walijsku, albo po fińsku, bo też jest świetnie. Kiedyś była taka sytuacja, że przyjechali do nas goście na noc, bo była komunia moich kuzynek, ale Mamula najpierw chciała, żeby zjedli kolację. Ja natomiast chciałam sobie posocjalizować, więc zeszliśmy z Mishą, żeby zobaczyć, co tam i jak tam. No ale oni mieli powystawiane chyba wszystkie walizki, w tym jedna bya tak pięknie na środku i ja o nią z impetem trzasnęłam piszczelą, no i zanim zdążyłam w ogóle cóś pomyśleć stwierdziłam: "Sgriwiwch Cach Yma". Tatul do mnie z kuchni mówi "Co ty tam klniesz po walijsku?" no to się wszyscy dowiedzieli, że po walijsku i był temat do dyskusji znowu, że czemu walijski, aczkolwiek normalnie raczej takich akcji nie robię, tak jakoś wyszło odruchowo, bo serio mocno się w tę piszczel trzasnęłam. 😀
10. Żeby gadać z Mishą w kolejnym języku i sprawdzić, czy reaguje. Jak już zapewne wiecie, Misha jest bardzo mądrym stworzeniem i wie dużo rzeczy, o jakie zanim się tego dowiedziałam, w życiu bym go nie podejrzewała. Pomysł z gadaniem do Mishy nie tylko po polsku podsunął mi mój nauczyciel od szwedzkiego, który gada ze swoimi kotami i z psem po szwedzku niby rozumieją. Mi się to wydało dziwne i raczej oparte na autosugestii, ale postanowiłam spróbować, bo już zauważyłam, że Misha reaguje gdy zawołasz go Misha, Mishka, Misheczka, Mishątko i tak dalej, na przykład siedzi sobie gdzieś wysoko, a Ty powiesz Misheczka, to on się odwraca. Oczywiście to "działa" tylko wtedy, gdy nie jest zaabsorbowany czymś innym, wiadomo, ludzie też nie zawsze robia to, czego się od nich w danej chwili oczekuje. No więc spróbowałam i okazało się, że Misha przychodzi do mnie i gdy go zawołam Misha chodź, czy Misha chodź tu, Misha come 'ere, Misha kom här. Dodam, że my do Mishy rzadko wołamy kici kici, a jak tak, to to po prostu nie działa. Moja Mamulka gdzieś wyczytała, że każdy przecież z automatu zawołałby kota kici kici i w ten sposób przyjdzie do każdego, dlatego Mamula wymyśliła, żeby do niego gwizdać, potem jednak my z Zofijką zaczęłyśmy wołać mish mish mish. 😀 No więc skoro działa i Misha come i Misha kom i Misha zdaje się jarzyć o co mi chodzi, jak do niego tak po prostu gadam po innemu, że na przykład idziemy do snu i idzie za mną na górę, zdecydowałam się, jak już troszeczkę ten walijski ogarnęłam, że po walijsku też spróbuję. "Misha, cer yma, melys!". Misha wolno, z rezerwą, on w ogóle nie jest szczególnie responsywny i się zawiesza łatwo, więc to trochę zeszło, ale jednak przyszedł i od razu zajarzył, że coś od niego chcę. No to po walijsku też do niego gadam, chociaż na razie jeszcze nie umiem jakoś płynnie. No i raczej po innemu gadam do niego jak jesteśmy sami, ale strasznie to lubię.
11. Bo chcę zobaczyć, jak mi się będzie uczyło niegermańskiego języka.
12. Żeby lepiej rozumieć Wenglish. Jest to dialekt walijski angielski, więc jak się można domyślić mieszanka i tego i tego, świetny jest w nim akcent i ja go, jak wszystkie akcenty i dialekty brytyjskie, uwielbiam.
13. Żeby rozumieć, co faflunią w BBC.
14. Żeby się nabijać z Tolkienowskich świrów, jak kiedyś jakichś poznam, że umiem gadać w Sindarinie, 😀 tworząc Sindarin Tolkien wzorował się na walijskim i w sumie jak umiesz czytać po walijsku, to umiesz w Sindarinie.
15. Żeby przerażać moją babcię. Moja babcia ma troszeczkę teologicznego świra. Nie jest dewotką, jak wiele babć, po prostu zawsze się interesowała teologią, nawet jakieś tam studia zrobiła, twierdzi, że język walijski to na pewno jest język pogański, bo Celtowie byli poganami i ci Walijczycy, którzy mówią po walijsku też są, że wszystkie języki z grópy gaelickiej są językami pogańskimi. Zawsze się mnie pyta o różne rzeczy dotyczące duchowości celtyckiej, i tej wczesnej, pogańskiej, i tej już chrześcijańskiej, jak się zaczęli pojawiać tam ci wszyscy mnisi i wciąż nie chce jej się wierzyć, że tam serio kiedyś ludzie się modlili po chrześcijańsku po walijsku, irlandzku i szkocku, że mieli swoją charakterystyczną, chrześcijańską duchowość, fakt, że z elementami swoich starych kultów, ale tak to i my mamy jakieś obyczaje po starosłowiańskich kultach, które przeniknęły do naszej polskiej duchowości.
16. Bo chcę obejrzeć serial Rownd A Rownd, w którym grał Gwil i wiedzieć o co chodzi.
17. Bo chcę umieć robić coś niszowego.
18. Bo uwielbiam, jak ludzie gadają po ingliszu, potem przeskakują na walijski, potem na angielski i ja też tak chcę przynajmniej potrafić.
No i to tyle. Sporo prawda? No właśnie. No to teraz tym bardziej wiem, że warto.
Ja Misha.
Hhrrru?
Tak, to ja Misha. Wiem, że bardzo dawno mnie nie było i bardzo za to przepraszam. Ja ostatnio ciągle śpię. Teraz też spałem, dopiero się obudziłem, ale wydaje mi się, że jak wszystko powiem, co chciałem powiedzieć, to znowu pójdę spać, bo jeszcze mi się chce i ciągle ziewam. Wczoraj Zofijka zrobiła dziwną rzecz. Ja tak mocno ziewnąłem, a ona w tym czasie wsadziła mi palca do buzi. Chciałem ją ugryźć, żeby tak więcej nie zrobiła, ale w końcu jednak tego nie zrobiłem, bo to chyba znowu miała być jakaś zabawa. Nie wiem, czy kiedyś tak naprawdę zrozumiem ludzi, ale wychodzi mi już coraz lepiej. Dzisiaj nawet taki facet, który przyjeżdża do Emi i z nią gada chyba po ingliszu, już mi się mieszają te języki, do mnie Emi też co chwilę po innemu mówi, przyjechał właśnie dzisiaj i to z taką wielką torbą, a ja już Wam mówiłem, że lubię torby, nie? No właśnie, a tam prawie nic nie było, to ja najpierw wąchałem i wąchałem i wąchałem, a potem tam wlazłem. Ja go lubię, nawet kiedyś do niego powiedziałem Hhrrru? a ja nie do każdego mówię Hhrrru? ale jeszcze bardziej lubię jego torbę, bo ja zawsze wolę torby i kartony od ludzi. Ludzie też są fajni, ale za dużo gadają i robią i mi się wszystko miesza. Ale tak naprawdę jak dobrze spojrzeć, to właściwie robia cały czas to samo, nic się codziennie nie zmienia, tak jak u mnie. Śpią, wstają, jedzą, idą gdzieś, wracają, znowu jedzą, siedzą i się gapią w jakiś ekran, tylko raz od telewizora, raz od telefonu, raz od komputera, znowu jedzą i idą spać, tylko gadają codziennie inaczej i co innego jedzą. Ale ja nie o tym miałem gadać. Też już za dużo gadam o głupotach. Chciałem powiedzieć, że przyjechał ten facet do Emi, no to jak ja mu wlazłem do torby, to on się zaczął śmiać i mama też, a ja nie chciałem wyjść, wtedy przyszła Emi no i ja też z nimi poszedłem na górę. No i wylądowałem w tej torbie na ziemi, rozglądałem się dookoła, potem się spojrzałem na tego faceta, a on do mnie mówi: "Misha, co ty się tak patrzysz, jak jakiś człowiek?". Wtedy weszła mama Emi i moja z kawą i z jakimś ludzkim żarciem i powiedziała, że Misha się zawsze gapi jak człowiek i że jest bardziej cywilizowany od niektórych ludzi, nawet aż za bardzo. Nie wiem, co to cywilizowany, ale to chyba znaczy, że nie narobię komuś znienacka kupy do torby, albo coś takiego, nawet bym nie potrafił, jakoś tak poza moim kibelkiem po prostu nie idzie, Emi kiedyś powiedziała, że to dobrze, bo car Wszechrosji byle gdzie się nie załatwia. Cały czas nie wiem, co to car Wszechrosji, no ale to chyba miał być komplement znowu. No ale skoro się patrzę jak człowiek, to chyba znaczy, że coraz lepiej rozumiem ludzi, prawda? I robię się do nich podobny. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wszystko dlatego, że nie ma żadnego innego zwierzęcia. To znaczy nie, tak właściwie jest, ale… dobra, chyba muszę zacząć od początku.
Już dosyć dawno temu, po tym, jak mnie święcili i miałem tą przygodę, co Wam opowiadałem, mama i Zofijka nagle przywiozły psa. To nie był pierwszy pies, jakiego poznałem. Moja ludzka mama jest troszkę dziwna, bo co chwilę zmienia zdanie. Raz chce psa, żeby pilnował domu, potem nie chce, bo brudzi, potem chce kota, bo ja jestem sam, potem nie chce, bo niby jak się będę bawił z moim młodszym rosyjskim bratem, to porwiemy firany i wszystko, co jest, no ale to nie moja sprawa. Chodzi mi o to, że dlatego właśnie zdążyłem już poznać kilka psów, oba mnie nie polubiły, albo kogoś innego i uciekły. Była Pepa, o której już Wam mówiłem, ja ją bardzo lubiłem, bawiłem się z nią, było zabawnie, gadaliśmy sobie razem i razem spaliśmy z Zofijką na materacu, bo Zofijka wtedy jeszcze nie miała łóżka, dopiero przyjechaliśmy do tego domu. A potem nagle uciekła. Zofijka płakała. I mi było smutno bardzo. Potem był jeszcze jeden pies, o którego byłem zazdrosny, a on mnie nie lubił. Zofijka go nazwała Alvaro. On co chwilę uciekał wracał, wył po nocach, Zofijka chciała, żeby był jej przyjacielem, ale on nie chciał, nawet ją ugryzł, no i w końcu uciekł i nie wrócił. I Zofijka znowu płakała. Emi jej powiedziała, że p rzecież jest Misha, Misha to jest prawdziwy przyjaciel, ale Zofijka powiedziała, że Misha to jest tylko Misha, a ona chce psa, bo z Mishą jest nudno. Bardzo mi było smutno, ale nic nie powiedziałem, no bo co miałem powiedzieć, może sobie myśleć, jak chce, ale to nie było przyjemne. No i właśnie wtedy przyjechał ten trzeci pies. Emi zaraz poszła go zobaczyć i mnie wzięła. Był trochę większy ode mnie, Mamulka mówi, że już większy nie urośnie. Bardzo mnie polubił i ja go też, ale ja nie mogłem wyjść do niego, a on wejść do mnie. On tylko piszczał i na mnie patrzył, a ja trochę nie wiedziałem co powiedzieć, bo już dawno nie rozmawiałem z żadnym zwierzęciem i się odzwyczaiłem. Ale on wcale nie pomyślał, że jestem jak człowiek i zawsze jak mnie widział, to do mnie tak wesoło piszczał. On się nazywał Jackie. Ale potem już nie, bo mamie się nie podobało, bo Jackie to może być i chłopak i dziewczyna, tak jak Misha, więc pewnie też by na niego często mówili ona. No to teraz jest Bobi, chociaż Emi mówi, że Bobi to też może być on i ona. Ale on to jest on. Jest bardzo wesoły i całkiem czyściutki, bardzo głośno szczeka i mnie budzi w nocy. No ale nie możemy gadać, bo ja nie mogę wyjść, a on nie może wejść. Jak Bobi przyjechał, to Zofijka prawie się ze mną nie bawi. Bobi lubi ją najbardziej. Emi i Mamulka bardzo się z tego cieszyły, Mamulka mówi, że Zofijce przydałby się taki przyjaciel pies. On za Zofijką wszędzie łazi. On najbardziej lubi ją, a ona najbardziej lubi jego, ale oczywście i on i ona innych też lubią, tak samo jak ja i Emi, ja najbardziej lubię Emi, EMi najbardziej lubi mnie, ale innych też lubimy. No i w końcu każdy ma swojego przyjaciela. Smutno mi często było, jak Zofijka nie miała się z kim bawić, bo ja nie zawsze mam na to ochotę. Lubię się bawić, ale nie tak, że mnie ktoś goni, wrzeszczy, łapie, albo nagle skądś wyskakuje, bo chce się bawić w chowanego, a Zofijka tak lubi się bawić. Najbardziej teraz lubię się bawić piórkami. Wtedy jestem szalony ze szczęścia. Ale chciałem jeszcze coś powiedzieć o Bobim. Bobi jest cały czas przyjacielem Zofijki, ale wszyscy oprócz Zofijki mówią, że to jest zdrajca. Jest zdrajca dlatego, że ciągle ucieka. Bardzo, bardzo często. Potem wraca, ale zawsze ucieka znowu. A Zofijka udaje, że tego nie widzi. Wczoraj, jak jadłem galaretkę, mamusia powiedziała, że gdyby nie to, że Zofijka będzie histeryzowała, to wolałaby, żeby Bobi już nie wrócił, bo nie lubi takich zdrajców. Ja też nie lubię zdrajców i nie lubię, jak Zofijka jest smutna. Bo jak Zofijka jest smutna, to jest zła i często mówi na mnie głupi Misha, albo Misha jesteś dziwny, albo jeszcze gorsze rzeczy, ale najgorsze jest to, że strasznie wrzeszczy. Nie tylko na mnie, w ogóle wrzeszczy i wszystko ją wkurza, nawet jak ja sobie obok niej usiądę i sobie myję łapę, wtedy wrzeszczy Misha idź stąd. A potem i tak sama sobie idzie. Dziwni są ludzie, a Zofijka w ogóle. Ja bym wolał, żeby Bobi wrócił, ale już więcej nie uciekał, tak by było najlepiej.
Ale nie chce mi się już gadać o Bobim na razie. Opowiem Wam o czymś ciekawszym. Emi była wczoraj z Mamulą w jakichś różnych sklepach i jak przyjechały, to zaraz mnie zawołała i powiedziała, że dostałem prezent. Wiecie jaki to jest prezent? Ja go najbardziej lubię jeść. To są takie specjalne kabanosiki, ja je po prostu uwielbiam. Jak ktoś coś ode mnie chce, to powinien mi przynieść tego kabanosika, a najlepiej dziesięć, dać mi powąchać i ja wtedy dla takiego kogoś wszystko zrobię, nawet mogę śpiewać i tańczyć, byle bym tylko mógł je zjeść. A Emi sobie wymyśliła, że mnie wkurzy, odpakowała tego kabanosika, ja powąchałem, a ona mi go zabrała i podniosła tak bardzo wysoko, że go nie mogłem dosięgnąć. I ja się wtedy zacząłem po niej wspinać i robić hhrrru? ale wtedy Emi dała mi tylko kawałek. Resztę dostałem dopiero u niej w pokoju. Teraz nie mogę się doczekać, kiedy dostanę następnego, one są naprawdę bardzo smaczne, ale Emi powiedziała, że będzie mi je dawać tylko jak będzie jakaś specjalna okazja, bo ich jest mało, szkoooda, i Zofijka powiedziała, że jak będę je co chwilę jadł, to mi pęknie w końcu pupa. Ale ja je bardzo lubię jeść, wtedy strasznie głośno mlaszczę i sapie i potem długo i głośno mruczę, aż zasnę. Chyba nie ma takiej drugiej rzeczy, którą aż tak bardzo lubię, że wszystko za nią oddam, nawet wszystkie moje kartony.
A czy Wy też macie coś takiego, co tak bardzo lubicie, że wszystko za to możecie zrobić, żeby tylko to mieć?
Ja już kończę, bo bardzo chce mi się spać, a poza tym Zofijka wróciła i wrzeszczy. Dobranoc.
Pozdrawiam wszystkich bardzo Mishnie.
A, jeszcze się może podpiszę, skoro zalazłem aż do klawiatury.
;lkjasdf;lkj lzxkjc; vnmnqpwuirr;ho.zdlhl,.cbxnmvnxbxv.nqrwohfsdm,hoqywey 723081643otiutwjkgjgadslhglhxbz XGZapi
Lepiej jeszcze nie umiem, ale kiedyś może się nauczę, ja się lubię tresować.
Pomieszanie Zmysłów?
Będzie kolejna rozkmina. Zgadnijcie o czym. 😀
Rozkmina dotyczyć będzie mózgu, tak jak poprzednio, oraz zmysłów, o których też już było. Konkretnie tego, jak to jest żyć z pomieszanymi zmysłami i czy to serio jest szaleństwo.
No ale jak to z pomieszanymi zmysłami?
Do napisania tego wpisu zainspirował mnie tym razem Gwil, a raczej z Gwilem nawijka, którą odbyliśmy w czwartek. Ja bardzo lubię czwartki, bo wtedy Gwil ma najwięcej czasu, żeby ze mną pisać i często piszemy o różnych rzeczach poza walijskim i polskim, co ja wprost uwielbiam. No i gadaliśmy sobie coś tam o muzyce, o jakichś harmoniach, aha, bo ja się go zapytałam, czy on ma jakieś takie rzeczy, które go inspirują do pisania muzyki, no więc mi napisał tam o różnych rzeczach i między innymi o tym, że jak pisze muzykę, zresztą nawet jak nie pisze, po prostu jak słyszy jakieś dźwięki, albo o nich myśli, to widzi je w różnych kolorach. Nie tak, że serio widzi wtedy jakiś kolor, tylko tak jakby w mózgu, coś na zasadzie takiego bardzo silnego skojarzenia, że to mu się po prostu bardzo mocno łączy. No i że jak na przykład coś komponuje dla Plu, to wtedy na ogół musi być na głosy i to mu musi współgrać kolorystycznie. Im lepiej współgra kolorystycznie, tym lepiej brzmi. W związku z tym mi się w mózgu zapalił alarm, bo tego typu zjawiska nie były mi obce. Nie raz już o nich słyszałam, a poza tym sama mam podobne korelacje między słuchem a dotykiem, tyle, że nie muzyczne, też między słuchem a smakiem i jeszcze różne dziwne i pomagają m one w nauce języków. Co do tych moich to można by dywagować, ale to Gwila na pewno jest klasycznym przypadkiem synestezji, która jest często określana właśnie jako pomieszanie zmysłów. Ta jego w ogóle jest najczęstszym rodzajem jaki występuje i jest to określane jako chromestezja. No więc właśnie o synestezji będzie dzisiejszy wpis.
Babcia Wikipedia twierdzi, że synestezja to: "stan lub zdolność, w której doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów, na przykład odbieranie niskich dźwięków wywołuje wrażenie miękkości, barwa niebieska odczuwana jest jako chłodna, obraz litery lub cyfry budzi skojarzenia kolorystyczne itp." Jak widzicie takich kombinacji może być od choroby. No właśnie, a propos choroby, jak próbowałam zgłębić temat, to natknęłam się na teorię, że synestezja to nic innego jak neurologiczne schorzenie. Ale dlaczego? Dla ludzi nawet ASMR to choroba, a ja się pytam dlaczego. Co w tym jest takiego, pomijając jakieś serio skrajne przypadki synestezji, które się zdarzają od czasu do czasu, albo sytuacje, gdzie synestezja pojawia się u osób z jakąś formą autyzmu i jest jednym z objawów, poza takimi extremalnymi zjawiskami, co sprawia, że synestezja obniża jakość życia? W czym to komu przeszkadza? Chyba tylko tym, co nie mają, bo też chcą. 😀 OK, ja się zgodzę, że to jest jakiegoś rodzaju zaburzenie układu nerwowego, chociaż brzmi to dziwnie, no ale nie jest to normalne, niemniej jednak choroba jest z tego co mi wiadomo jakimś zaburzeniem, które wywołuje objawy niepożądane. Co jest objawem niepożądanym w synestezji? Albo właśnie w ASMR? Świat nie przestanie mnie nigdy zadziwiać, ale w sumie to chyba dobrze, no nie?
No ale co jest w takim razie dobrego w synestezji?
Synestezja bardzo się w życiu może przydać. A nawet, jeśli nie wykorzystujemy jej praktycznie, tak jak na przykład właśnie Gwil, jest czymś raczej przyjemnym, a w każdym razie w jakiś sposób ubogacającym życie i odbieranie naszej szarej, ziemskiej rzeczywistości. Synestezja sprawia, że gdy jeden ze zmysłów jest stymulowany jakimś bodźcem, inny nasz zmysł również się stymuluje. W moim przypadku jest tak, odkąd pamiętam, bo synestezja na ogół pojawia się we wczesnym dzieciństwie, że jak słyszę jakieś słowo, to jednocześnie stymuluje mi się dotyk i to słowo ściśle łączy mi się w mózgu z jakimś przedmiotem, kształtem, fakturą, czasem z kilkoma. Tak jak pisałam, nie jest to na zasadzie, że ja serio mam wrażenie, że czuję to pod palcami, po prostu jest to rodzaj bardzo silnego skojarzenia, coś troszkę podobnego, jak to, gdy chodzi Ci po mózgu jakaś piosenka. Słyszysz ją gdzieś tam w mózgu, ale wiesz, że serio jej nie słyszysz. Inne korelacje, jakie posiadam, są słuchowosmakowe i mam takowych bardzo wiele, większość słów kojarzy mi się i z jakimś kształtem i z jakimś smakiem. Jest to fajne, bo po prostu jest fajne, a poza tym dlatego, że w ten sposób łatwiej jest mi zapamiętywać słowa w innych językach, nawet tych, które nie są jakoś bardzo spokrewnione z polskim, jak na przykład walijski, w którym wiele słów jest dziwnych i zupełnie dla nas obcych. Często słowa kojarzą mi się po prostu z tym, co znaczą, na przykład szklanka kojarzy mi się ze szklanką, a stół ze stołem. Niektóre słowa nie kojarzą mi się z niczym konkretnym, albo ich kształt jest taki jakiś zamazany, ale nie ma takich wiele, bardzo często wiele słów kojarzy mi się z jedną i tą samą rzeczą i potem na przykład mój nauczyciel się dziwi, czemu mi się w szwedzkim mylą dwa kompletnie niepodobne słowa, albo różne takie sytuacje wychodzą. 😀 Ja sama właściwie przez długi czas nie byłam świadoma, jak bardzo mi te skojarzenia pomagają, jak bardzo mocno siedzą w moim mózgu i w ogóle uważam, że to jest dziwne, że tak szybko się robią, bo czasem wystarczy, żebym usłyszała jakieś kompletnie nowe słowo, i już mi się z czymś kojarzy, choć zdarzają się czasami takie sytuacje, że mam jakieś skojarzenia dopiero po jakimś czasie. Często, zwłaszcza w ingliszu, mam osobne skojarzenia z wymową i z pisownią. Kiedyś w ogóle myślałam, że wszyscy ludzie tak mają i uważałam, że to jest naturalne, jak zresztą myśli wielu synestetów. Synestetką jest też moja Mamulka, ale jej synestezja polega na tym, że barwnie widzi litery, to znaczy załóżmy J jest dla niej ciemnoróżowe, L turkusowe, X czerwonobiałozielone czy jakiekolwiek. Śmiesznie jest o tym nawijać. Ale to, że takie są litery dla niej, nie oznacza, że inny taki świr będzie miał tak samo, on może sobie widzieć J na szarozielono, a X na purpurowo. Ja mam też skojarzenia z innymi dźwiękami, nie tylko ze słowami, na przykład z niektórymi ludzkimi głosami, z różnymi odgłosami. OK, dobra, ale może rzucę jakimiś przykładami, bo to ludzi jakoś często frapuje. 😀
Hmmm, czym by tu rzucić. Głos mojej Mamuli kojarzy mi się z jakimś instrumentem klawiszowym, jakimś pianinkiem czy czymś takim, moja Mamulka uważa, że to bardzo miło. 😀 Nie wiem. Słowo załóżmy Jacek kojarzy mi się z nakrętką od śróbki. Kiedyś zwierzyłam się z tego jednej osobie, która była ogromnie zgorszona, że dla mnie mój własny ojciec sprowadza się do nakrętki od śróbki, co oczywście jest idiotycznie idiotyczną głupotą, bo tak po prostu kojarzy mi się imię Jacek, co nie oznacza, że imię Jacek nie kojarzy mi się tez z inteligentnym, niebieskookim blondynem o urodzie wikinga, czy właśnie z moim Tatulem, który jest Jacek. Pewnie dlatego nakrętka od śróbki, że jak byłam mała, lubiłam się bawić różnymi rzeczami u mojego Tatula w garażu, no a wiele z tych rzeczy, które obecnie z czymś mi się kojarzą pochodzi z mojego dzieciństwa, jakieś zabawki czy coś. Słowo Zofijka kojarzy mi się ze smakiem soli, ale też z jakąś małą, bardzo kształtną buteleczką ze szkła. Co ciekawe, imię Zofijka ma też zapach, kojarzy mi się z jakimś pudrem i to skojarzenie jest najsilniejsze, w ogóle Zofijka kojarzy mi się z kosmetykami, też z jakąś taką miękkością, którą dość ciężko jest mi opisać, chociaż jest dla mnie czymś bardzo oczywistym. Ale już Zosia kojarzy mi się z płatkami Cheerios, tak samo ZOfia, beznadziejnie prozaicznie. 😀 O, opowiem Wam, z czym mi się kojarzą obiekty moich faz, bo nie mam pomysłu. Enya kojarzy mi się z satyną, albo jakimś innym miękkim materiałem w tym stylu, w pisowni Eithne kojarzy mi się z sierścią konia i z dźwiękiem podków. Nazwisko Brennan kojarzy mi się z ogromną, nieco rdzewiejącą bramą, otwierającą się ze straszliwym skrzypieniem, jest taka jakaś dwuskrzydłowa, strasznie wielka, potężna wręcz. Głos Enyi jak śpiewa kojarzy mi się z taką ogromną muszlą, którą dostałam kiedyś od mojego wujka, który jest marynarzem, jak mówi usłyszałam ją dużo później, kojarzy mi się to z polisiami Zofijki, albo z… ciastem na pierniczki. Takim surowym. Przykro mi ogromnie, jeśli to rani czyjeś uczucia, nic na to nie poradzę. Poza tym z czymś miękkim, o miękkiej, gładkiej, acz dość zwartej konsystencji. Jej akcent kojarzy mi się z ogromnym, szumiącym lasem, z jakimiś liśćmi, ze straszliwie gęstą trawą i tak dalej. Słowo Declan kojarzy mi się z mojej Mamuli pierogami z kapustą i grzybami, to znaczy z tym, jak smakują. Słowo Cornelis kojarzy mi się z czymś o smaku cytrynowym lub pomarańczowym, albo z żelkami Haribo. Vreeswijk kojarzy mi się bardzo śmiesznie, z takim jakimś małym żyjątkiem, jakby żmijką, która jak ją weźmiesz do ręki, to tak się śmiesznie wije. Głos Vreeswijka kojarzy mi się z ogniem, oraz z sosem Sriraha, niezależnie od tego, jak się to coś pisze, taki strasznie ostry sos, w ogóle z czymkolwiek ostrym, od imbiru, po czarnuszkę, bardzo ostre coś, nie pikantne, nie słodkokwaśnoostre, tylko ostre. Mniammmm. Uważam, że jest to ogromnie adekwatne skojarzenie. Słowo Gwilym, i Gwil też, kojarzy mi się ze smakiem kukurydzy, takiej w kolbach albo z puszki i z kształtem kulki, co, zważywszy na to, że od wczesnego dzieciństwa uwielbiam wszelkiego rodzaju kulki, powinno być chyba jakimś wyróżnieniem, ale nie jest, bo kojarzy mi się tak wiele słów, w tym cała rodzina imion, do której należy Gwilym: wszelkie Wilhelmy, Williamy, Guillaume'y, Willemy… a, sorry, nie wszelkie, Bill, Billy i inne Billopodobne kojarzą mi się ze smartfonem i z takimi pikającymi dźwiękami, a na przykład Liam z jakąś bliżej nieokreśloną czekoladą oraz z żyletkami. Ale ta kulka która kojarzy mi się z tymi wszystkimi Gwilymami i Williamami to jest taka specjalna kulka, to jest taka żelazna kulka jak z łożyska od samochodu, nie taka wielka, taka całkiem mała, takie wielkie też mi się z różnymi rzeczami kojarzą, ale ta jest… bo ja wiem? welkości może ziarnka grochu, tylko oczywiście cięższa. Aha, jeszcze Gwil, ale tylko Gwil, nie Gwilym, kojarzy mi się z jagodami. Głos Gwila też kojarzy mi się z czymś ostrym, tak jak Vreeswijka, ale zdecydowanie nie aż tak zabójczym i jeszcze trochę słonym, poza tym z ogromnymi górami. Może górami z walijskiej Snowdonii. 😀
Z tymi moimi skojarzeniami jest jednak tylko jeden problem. Znaczy OK, może nie problem, ja tego tak nie traktuję, ale po prostu jest to rzecz, która sprawia, że mam wątpliwości, czy na pewno jest to synestezja. Rzecz owa jest taka, że znam kilka osób, które mają bardzo podobnie, tylko chyba nie aż tak, że mają skojarzenia dosłownie prawie do wszystkiego, ale też jest to słuchowodotykowe, ale co najważniejsze, wszystkie te osoby są niewidome. Z jedną koleżanką w Laskach kiedyś odkryłyśmy, że mamy to obie i potrafiłyśmy się wieczorami zabawiać opowiadaniem sobie o naszych skojarzeniach z różnymi rzeczami, które różnią się wręcz straszliwie od człowieka, do człowieka. Dlatego zastanawiam się, czy nie jest to forma blindyzmu, sensoryzmu czy jak to tam zwać, albo jakaś kompensacja, czy inne takie dziadostwo. Nie, żeby mi to wiele zmieniało, ale po prostu od tej nawijki z Gwilem, a tak właściwie też dużo wcześniej, ale teraz wybitnie, jestem strasznie ciekawa, co to jest. Można też patrzeć tak, że niby ktoś tam sobie powiedział, że synestezja jest genetyczna, a jak pisałam moja Mamulka jakąś tam ma, także może to być i synestezja. A może chodzi o to, że po prostu synestezja jest częstym zjawiskiem u niewidomych? Jest korelacja między synestezją a autyzmem, jest też podobno między niewidomością a autyzmem, więc czemu nie między niewidomością a synestezją? Ciekawe, czy ja się kiedyś dowiem, o co tu chodzi. Bardzo bym chciała. A może Wy też tak macie? Albo jakoś podobnie? Jak tak, to się koniecznie podzielcie, strasznie chętnie się dowiem, o Waszych doświadczeniach.
Ogólnie rzecz biorąc teorie dotyczące synestezji są dwie. Jedna jest taka, że te świry mają za dużo połączeń w mózgu, tam, gdzie ich normalnie nie ma, a druga taka, że jest rozwalona równowaga między hamowaniem i wyciszaniem impulsów dochodzących do mózgu. Są to jednak tylko teorie i o synestezji ludzie wciąż nie wiedzą wiele, zdarzały się takie przypadki, że ludzie mieli jakieś urazy mózgowe i po tych urazach stawali się synestetami, można u człowieka wywołać synestezję hipnozą, jakimś tam treningiem mózgu, mają ludzie synestezję jak są na haju, albo biorą jakieś leki na psychikę, w sensie jakieś bardzo silne i dużo, wtedy to podobno nie jest fajne, bo to są właśnie takie przypadki, że synestezja przeszkadza i człowiek jest, że tak powiem, przestymulowany, no overstimulated. 😀 Dlatego sądzę, że w tej materii dużo jeszcze jest do zrobienia, może z czasem ludzie się czegoś dowiedzą i ja też się dowiem, skąd to u mnie jest. 😀
OK, to ja chyba kończę tego wpisa, bardzo ciekawa jestem jakichś Waszych reflexj, czy się z tym spotkaliście, czy macie z tym do czynienia u siebie, jakichś Waszych opinii. 🙂
Kilka dni temu skończyłam czytać "Emancypację Mary Bennet" autorstwa Colleen MCCullough, a ponieważ książka wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia, a poza tym zauważyłam, że dużo jest wokół niej kontrowersji, zdecydowałam się coś o niej napisać.
Do książki tej zabierałam się z przeogromnym entuzjazmem, zaczęłam ją praktycznie od razu, jak tylko weszłam w jej posiadanie. Z dwuch powodów. Pierwszym była Colleen MCCullough. Czytałam jej słynne "Ptaki Ciernistych Krzewów" już kilka razy, czytałam "Aniołka", też kilkukrotnie, czytałam "Obsesję" i coś tam jeszcze, w każdym razie wszystko mi się podobało, pomimo iż tematyka tych książek jest diametralnie różna. Lubię jakoś styl pani MCCullough a tematyka tych jej książek, które już czytałam, była dla mnie zawsze z tego czy innego powodu interesująca. Drugim powodem mojego ogromnego entuzjazmu była tytułowa Mary Bennet. Coś mi mówiło, że chodzi o TĘ Mary Bennet, to znaczy o siostrę Lizzie z "Dumy I Uprzedzenia" Jane Austen. Okazało się, że miałam rację.
Powiem teraz krótko, o co chodzi, dla tych, którzy jeszcze być może nie czytali "Dumy I Uprzedzenia". "Duma I Uprzedzenie" jest to romans autorstwa kultowej pisarki, jaką jest Jane Austen. Dotyczy ona losów pięciu sióstr – panien Jane, Elizabeth, Mary, Kitty oraz Lydii Bennet, głównie jednak Elizabeth oraz jej miłości do niejakiego pana Darcy'ego.
Książka MCCullough natomiast jest kontynuacją losów sióstr oraz ich krewnych, bliskich i innych bohaterów książki Austen. Jej akcja rozpoczyna się dwadzieścia lat po zakończeniu "Dumy I Uprzedzenia". Wszyscy są już więc nieco bardziej doświadczeni, wyrobieni przez los i… niesamowicie wręcz zmienieni. Lizzie – z bystrej, pełnej humoru i inteligentnej dziewczyny przemieniła się w osobę raczej smutną, zdecydowanie dającą się lubić, ale jednak jakby wiecznie cierpiącą, jej mąż – Fitzwilliam Darcy – z wyniosłego, dumnego młodzieńca, będącego dla wielu kobiet swego rodzaju ideałem mężczyzny, przeobraził się w nieco bufonowatego, zgorzkniałego i pysznego cynika, największa zmiana dotyczy jednak Mary. W powieści Austen dziewczyna nie jest nikim specjalnym – trzecia z pięciu sióstr, ani ładna jak starsze, ani lubiana czy rozpieszczana, jak młodsze, z krostami na twarzy i krzywym zębem, Mary próbowała nadrabiać braki wiedzą i wątpliwym talentem muzycznym, zawsze była strasznie poważna, nieszczególnie ciekawa czy inteligentna, bardzo świętoszkowata. W książce MCCullough widzimy ją natomiast jako zdziwaczałą starą pannę dobiegającą czterdziestki, która jak dotąd opiekowała się matką, jej charakter jest zgoła inny. Mary jest kobietą szczerą, pełną dowcipu, inteligencji, z przeogromną potrzebą, wręcz obsesją na punkcie niezależności… co też ten czas robi z ludźmi? Patrząc na to, jak przeobrażeni zostali bohaterowie pani Austen, mam wrażenie, że tak naprawdę tej książki nie powinno się traktować jako kontynuacji "Dumy I Uprzedzenia", jest to raczej jakaś wariacja na motywach "Dumy I uprzedzenia", nowy budynek stworzony na starych fundamentach czy coś w tym stylu. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest zła, ale uważam, że aby rzeczywiście móc przeczytać ją z przyjemnością, trzeba by się oderwać od myślenia jak było u Austen i spojrzeć na "Emancypację Mary Bennet" jak na coś w ogóle innego. Inaczej lektura raczej nie sprawi nam wiele satysfakcji.
Stopniowo, a właściwie w dość szybkim, znacznie szybszym niż u Austen tempie, poznajemy losy Mary, która – pragnąc wyzwolenia i swobody – udaje się na wyprawę, by potem skonstatować, że jednak dobrze byłoby dzielić życie z kimś, na kim w razie potrzeby możnaby się wesprzeć, gdy chwilowo będzie mieć za dużo swobody i zostaje żoną niejakiego angusa Sinclaira – bardzo fajny gościu ze Szkocji, ja go polubiłam. Książka jest oczywiście wielowątkowa, bo jak powiedziałam śledzimy losy także innych bohaterów książki Austen, wszystkie zakończone są bardzo oczywistym happyendem, w ogóle zakończenie książki w mojej opinii jest cokolwiek kiczowate i pierwsza połowa jest znacznie bardziej ciekawa, potem już ne jest tak fajnie.
Styl również nie jest stylem Austen, Colleen MCCullough niejednokrotnie posługuje się dowcipem, ale nie jest to ów subtelny i jakże charakterystyczny dowcip Austen, także jeśli ktoś by tego oczekiwał, może się zawieźć, zdecydowanie styl pisania Colleen jest inny.
Patrząc na tę książkę jako całość, nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobała, bo podobała mi się, gratuluję pani MCCullough samej odwagi, bo Austen jest pisarką na tyle znaną i poważaną, że naprawdę trzeba się wykazać odwagą, żeby zmieniać coś w książce czytanej od dwustu lat przez pokolenia czytelników. Fajnie było poznać czyjąś wizję przyszłości bohaterów Austen, choć te zmiany w ich charakterach niejednokrotnie ogromnie mnie raziły, wydaje mi się, że nawet czas nie jest w stanie uczynić zamaszystej i urodziwej feministki z nudnej i szpetnej świętoszki. Biednemu Darcy'emu to w ogóle się dostało- zacząć jako typowy bohater romansu,, a skończyć jako cyniczny burak, no ciekawie. 😀 Książka nie jest też pozbawiona innych, nieraz bardzo widocznych wad, jak właśnie według mnie te strasznie oczywiste happyendy, wiadomo happyend w romansie rzecz potrzebna, ale mam wrażenie, że to bardzo dobrze, że Jane Austen nie miała okazji zobaczyć tych właśnie, bo nie sądzę, żeby była bardzo zadowolona.
Jeśli po tę książkę chciałby sięgnąć ktoś, kto już czytał "Dumę I Uprzedzenie", bardzo fajnie, ale radziłabym właśnie oderwać się od książki Austen, wtedy jest spora szansa, że Wam się spodoba. Ludziom, którzy "Dumy I uprzedzenia" nie czytali, też mogę tę książkę polecić, właśnie dlatego, że znajomość pierwowzoru absolutnie nie jest konieczna, bo jest to po prostu coś zupełnie innego.
Sporo mam jak widzicie do tej książki zastrzeżeń, ale mimo to uważam, że warta jest przeczytania, bo ma swoje zalety, styl pani MCCullough wcale nie jest zły, mimo, że to nie Austen, Mary, jeśli nie myśli się o tym, jaka była kiedyś i że jest to niemożliwe, żeby teraz była taka, naprawdę da się lubić. Do akcji wchodzi wielu ciekawych bohaterów, jak na przykład właśnie Angus, czy też Charlie – syn Elizabeth, jest też nawet gościu, który pochodzi z Walii, z tego samego regionu, z którego pochodzi Gwil. 😀 Przynajmniej tak można wnioskować.
Komu mogłabym polecić tę książkę?
Ludziom, którzy lubią Jane Austen i jednocześnie są w stanie zaakceptować tak ogromne zmiany. Ludziom, którzy lubią literaturę angielską. Tym, którzy lubią romanse, nie tylko te typu Austen, ale też amatorom bardziej współczesnych książek z tego gatunku, jakichś tak zwanych harlequinów, im nawet pewnie spodoba się bardziej. Tym, którzy lubią Colleen MCCullough. Tym, którzy lubią książki łatwe, z szybką akcją.
Witajcie!
Czas by był zaktualizować awatar chyba. Dzisiaj również będzie fazowy. Bendith to walijski projekt muzyczny, ktory został utworzony w ubiegłym roku przez gościa o nazwisku Carwyn ELlis, lidera poprockowego zespołu Colorama oraz członków zespołu Plu, czyli rodzeństwo Rhys – siostry Elan Mererid, Marged Eiry i ich brata Gwilyma Bowena, no i jak już zapewne wszyscy wiedzą właśnie Gwilym Bowen Rhys jest obiektem mojej czwartej wielkiej fazy. Projekt ów powstał dlatego, iż Carwyn ELlis zafascynował się muzyką Plu i zamarzyło mu się z nimi współpracować, no więc się z nimi skontaktował, oni się napalili i współpraca się zaczęła, owocując w lutym bieżącego roku pierwszym albumem o tytule Bendith. Bendith po walijsku oznacza błogosławieństwo, tak na marginesie. Wszystkie texty na tym albumie, jak i duża część muzyki, są autorstwa Carwyna, ponieważ cały album jest, hm, powiedziałabym, że nieco egocentryczny 😀 ponieważ wszystkie utwory w jakiś sposób nawiązują do jego dzieciństwa, które spędził w połódniowej Walii, jest więc tu mowa o krajobrazach jego dzieciństwa na przykład, chyba też o jego dziadku gdzieś tam o ile dobrze kojarzę, innych takich. Pomimo, że i Carwyn jest z rockowego zespołu, i Gwil posiada rockową przeszłość, album jest w klimatach Plu, to znaczy altfolku, psychodelii, generalnie taki marząco zamulony. OK, pomijając singiel, który według mnie pasuje do tego albumu jak kwiatek do kożucha, jest taki popowy, no po prostu burzy harmonię totalnie i bardziej nadaje się do albumów Coloramy, niż Plu, tym bardziej, że wykonuje go Carwyn, no ale, pewnie na tym polegają kompromisy. 😀 Generalnie jeśli mam być szczera, nieco bardziej podobają mi się albumy Plu, choć ten jest również bardzo dobry, po prostu lubię go jakoś troszkę mniej.
Moim ulubionym utworem na tym albumie jest Mis Mehefin, co po walijsku oznacza czerwiec, jest tak pięknie przymulony, tak sielski i w ogóle, ja to raz przy nim usnęłam, fajnie było, zawsze jest fajnie przy Mis Mehefin. Na wokalu prowadzącym jest tutaj Elan, czyli najstarsza siostra Gwila i liderka Plu. Jak ten album się pojawił, to ja już od jakiegoś czasu z Gwilem pisałam, no więc nie omieszkałam im pogratulować i tak dalej i Gwil się mnie zapytał, co mi się najbardziej na tym albumie podoba. Pewnie w jakichś innych okolicznościach bym mogła mieć problem, bo mi się często albumy w całości bardzo podobają i nie wiem, co mniej, a co bardziej, ale, że na tym albumie wybitnie najbardziej podoba mi się Mis Mehefin, no to napisałam, że Mis Mehefin i się dowiedziałam, że im wszystkim, to znaczy Gwilowi, Marged i Elan też najbardziej podoba się Mis Mehefin.
Mam nadzieję, że Wam również się Mis Mehefin spodoba i że nie uśniecie. 😀 Oczywiście i ten utwór, i wszystkie moje poprzednie awatary znajdują się w plikach udostępnionych, w razie cóś.
Czas na nowy awatar fazowy. Plu jest kolejnym zespołem, w którym udziela się obiekt mojej obecnej, czwartej wielkiej fazy – Gwilym Bowen Rhys. Liderką tego zespołu jest jego najstarsza siostra o imieniu ELan Mererid, w skład wchodzi jeszcze druga starsza siostra Gwila, Marged Eiry. Plu po walijsku oznacza pióra, bądź upierzenie. Zespół określany jest przez walijskie media muzyczne jako altfolkowyopsychodeliczny, folku jest u nich więcej, niż psychodelii, ale i jedno i drugie uświadczyć idzie często. Widać w nim bardzo wyraźnie to, co mi kiedyś napisał Gwil, że ma obsesję na punkcie harmonii, w sensie muzycznym oczywiście. BO o ile kwestią textów zajmuje się na ogół ELan, jeśli nie są to jakieś texty tradycyjne, o tyle muzykę pisze Gwil. Czasem jak się słucha albumów Plu w całości, można po prostu sobie odpłynąć gdzieś w jakieś w ogóle inne rejony, można też usnąć i mieć piękne sny.
A co do utworu, który teraz chciałabym Wam pokazać, jest on tradycyjnym utworem walijskim, jednym z niewielu utworów wykonywanych przez Plu, w którym na wokalu prowadzącym nie jest ELan. W tym utworze na wokalu prowadzącym jest Gwil, chociażby dlatego, że text napisany został oryginalnie z męskiej perspektywy. Z tego, co mi wiadomo, istnieje później napisana wersja w języku angielskim, z punktu widzenia kobiety, wykonywała ją między innymi Walijka Charlotte Church, której ja akurat nie lubię, jak dotąd nie znalazłam żadnej fajnej wersji.
Skoro są dwie perspektywy, łatwo się domyślić, że piosenka jest miłośna, bo jest.
Kiedyś znalazłam angielskie tłumaczenie tej piosenki, co mnie bardzo ucieszyło, bo nie jarzyłam z niej wtedy nic, dlatego wklejam je poniżej, żebyście mogli sobie zobaczyć o co w tym chodzi, podobnie jak text wersji angielskiej, może kiedyś jakieś fajne jej wykonanie znajdę, to pokażę.
Tłumaczenie wersji walijskiej:
While there are two
The one who loves my heart
Lives far from here,
And longing to see her
Made my colour grey.
Chorus: Wealth is but a vanity
Purety does not last
But the pure love, like steel lasts,
While there are two
From the beautiful choice that I choose
My choice was a pure lass
And before I'll regret it
The fire will freeze.
My love is over the sea
I hope that she is well
I love the land where she walks
From the core of my little heart.
Wersja angielska:
The one I love is far away
Across the sea, over sea.
And I am longing for the day
When he comes back to me.
His smile is lovelier than the dawn.
With all its beauty right.
What patient love may solve alone
His joy beyond compare.
Chorus: Rich years are fading and constant
Beauty will wither and wane.
With love so pure, will I endure
Will our two hearts remain.
Enough for love of him i pine.
How sad it was to part.
Where e're he walks its ground divine.
TO my poor aching heart.
For every day my choice I bless.
My love I'll never rue.
His gentle voice, his sweet caress.
Is constant fair and true.
Oba texty pochodzą ze strony irish-folk-songs.com.
Jak więc widzicie, oba texty są nieco archaiczne, co bardzo mi się w nich podoba.
Ciekawa jestem Waszych opinii i życzę Wam miłego słuchania. 🙂
Baby Name Game.
Witajcie!
Mam pomiś, dobi pomiś! 😀 Tak kiedyś Zofijka wywrzaskiwała, jak jej wpadł do głowy jakiś dobry pomysł. Ja też mam pomysł, czy dobry i czy Wam się spodoba, to się okaże, ale na pewno nowy.
Może wiecie, a może nie wiecie, ale są na świecie takie świry, którym nie wystarcza pomaganie od czasu do czasu świeżo upieczonym rodzicom w wyborze imienia dla ich dziecka. Ostatecznie nie każdy ma to szczęście, że co chwilę wśród jego bliskich rodzą się jakieś nowe dzieci, a nawet w sieci nie zawsze jest komu doradzać, no i nie każdy ma taki sam gust, jak Ty, a przecież to ma być jednak decyzja rodziców. Co w związku z tym robią te świry? Otóż, te świry wymyślają sobie gierki, w których, według jakichś wymyślonych zasad nadają imiona swoim wyimaginowanym czy też przyszłym dzieciom. W większości wypadków nie bierze się to z chęci posiadania własnych dzieci, ile z fascynacji imionami jako takimi, choć ilu ludzi, tyle powodów, jak sądzę. Ja w baby name games bawię się regularnie, w wymyślaniu samych gier nie jesem szczególnie dobra, ale są ogromne społeczności na stronach amerykańskich, grupujące ludzi fascynujących się imionami oraz ludzi mających na przykład problemy właśnie z wyborem imienia dla dziecka, na tych stronach jest codziennie bardzo dużo różnych gier, które na forach wymyślają sami użytkownicy, no i inni się przyłączają.
Jest też taka babynamerka z Australii, którą ja bardzo lubię, która prowadzi swojego bloga na Tumblrze, nazywa się The Name Garden, no i między innymi wrzuca baby name games, jakoś chyba co sobotę. Bardzo różne są.
Właśnie w ostatnią sobotę wrzuciła kolejną grę, która bardzo mi się spodobała i którą chciałam się z Wami podzielić. MOże któś z Was będzie się chciał również pobawić?
Na końcu wpisu rzucę linka, ale najpierw napiszę o zasadach po poliszu i pochwalę się Wam moimi typami.
Chodzi o to, żeby nazwać więcej niż troje dzieci imionami z konkretnej listy. Ta lista to imiona dzieci urodzonych we wrześniu ubiegłego roku, które zostały odnotowane w The Name Garden. Jest lista pierwszych i drugich imion dla dziewczynek i dla chłopców.
Moje dzieci nazywałyby się: Adelynn Susan, Shelby Anna, Anghus William, Isabelle Jane oraz Callum Harris.
Poniżej rzucam linka z oryginalnym wpisem i listą imion, jeśli któś będzie się chciał pobawić, chętnie poznam Wasze typy, domyślam się, że w naszej społeczności nikt raczej konta na Tumblrze nie posiada, według mnie jest to raczej specyficzne środowisko, dlatego możecie wrzucać Wasze typy w komentarzach do mojego wpisu, jeśli macie ochotę. 🙂 Miłej zabawy wszystkim chętnym życzę. 🙂
http://thenamegarden.com/post/164876811657/welcome-to-september-baby-namers-using-the-names
Witajcie!
Praktycznie od wczorajszej nocy aż do dziś leci u mnie norweska muza, jakiś elektropopik, elektronika, indiepop i inne takie rzeczy. To jest w ogóle ciekawe zjawisko, bo ja jednak nie ukrywam, że na ogół słucham muzyki z krajów, w których ludzie posługują się moimi ulubionymi językami. Nie tylko, ale jednak najczęściej. Język norweski, chociaż go lubię, nie znajduje się w tej ścisłej czołówce, a jednak od jakiegoś roku uwielbiam słuchać właśnie tego typu muzyki norweskiej, nie wiem nawet, czy nie bardziej niż szwedzkiej z tych samych gatunków. Muzyka norweska, elektroniczna, indiepopowa czy elektrofolkowa czy jakaś podobna, jest według mnie bardzo specyficzna, jest trochę jak taki ciepły, przytulny koc, w który możesz się zapatulić na przykład wieczorem i sobie totalnie odpłynąć. Total chillax. Jest też w taki specyficzny sposób subtelna, często jakoś norwescy ludzie lubią w tego typu muzie używać bardzo ciekawych harmonii.
Akurat utwór, który chcę Wam dzisiaj pokazać, podobnie jak cały debiutancki i na razie jedyny album Emilie Nicolas "Like I'm A Warrior", jest jak widać po ingliszu, ale ów norweski feel jest bardzo widoczny. Utwór ów nazywa się "Nobody Knows", ale miałam spory problem, co z tego albumu EMilie tak właściwie wybrać, bo uwielbiam go w całości, jest bardzo ciekawy i przyjemnie się go słucha, ja znam go już dobrych kilka miesięcy, a cały czas jestem w stanie tak po prostu usiąść i przesłuchać go sobie w całości po raz niewiadomo który, w ogóle mi się nie nudzi i za każdym razem zauważam w nim coś nowego i bardzo ciekawego, troszkę tak, jak z książkami. Jak na debiutancki album więc jest naprawdę pięknie i ciekawa jestem, co będzie dalej z twórczością Emilie, bo zapowiada się ciekawie.
OK, to ja już kończę tę nawijkę i ciekawa jestem, co myślicie o tym utworze. 🙂 Miłego słuchania. 🙂