Tak jest. Lipa do… chwila… lipa do potęgi piątej. Jak Wam pisałam w poprzednim, i nie tylko poprzednim wpisie, miałyśmy sobie pogadać na WhatSappie z Sekai. Moja Mamulka twierdzi, że Sekai się boi, no ale jak ona się boi, to co ja mam powiedzieć 😀 mi się wydaje, że ktoś nas po prostu nie lubi. Miałam do niej dzwonić od ich piątej PM, czyli od naszej szóstej, ale w poniedziałek nie mogłam, bo byliśmy na Helu i ja już potem nie miałam głowy do gadania po ingliszu, zresztą gadamy i piszemy na WhatsAppie z Mamuli telefonu i ja Mamuli dyktuję fonetycznie, co ma pisać, a Mamula też była już po tym Helu padnięta.
We wtorek dzwoniłam do niej punktualnie o naszej szóstej i nie odebrała, za co potem mnie oczywiście przeprosiła, no OK, się zdarza. W środę dzwoniłam do niej dwa razy, już trochę później, nic… Odpisała mi potem, że skoro tak dziwnie z tym jest, że jej nigdy nie ma przy telefonie, jak ja dzwonię, to żebym zadzwoniła dzisiaj o 08:40-ish PM. 08:40-ish to która? Od 35 do 45? No mi się akurat tak nie udało, bo Mamula akurat zrobiła ciepłą kolację, więc o 08:40-ish ja ją zaczynałam jeść, ale zadzwoniłam do niej o 08:50-ish, no i już nie wypaliło. Jestem ciekawa, czy to rzeczywiście może być tak, jak mówi moja Mamulka, że ona się boi. Nawijać w swoim ojczystym języku? Zresztą pomysł wyszedł od niej z tym WhatsAppem. Może też miała jakiś dziwaczny sen? 😀 To jest trochę śmieszne, ale w sumie nie bardzo wiem, o co chodzi.
Kurczę, pierwszy wywnętrzający się wpis. 😀 No dobra, we wpisie o Gwilu jeszcze się trochę wywnętrzałam, ale to był raczej wpis bardzo pozytywny, zreguły takie rzeczy to ja piszę w pamiętniku, a nie po sieci WEB, no ale… tak wyszło jakoś.
Month: August 2017
Witajcie!
Wykminiłam w końcu taki jakiś dorzeczny, typowy blog challenge. Typowy, bo 30 day blog challenge. Konkretnie 30 day self care challenge. Nie mam pojęcia, czy ten mój challenge rzeczywiście będzie 30-dniowy, jak znam życie, to może być z tym ciężko, ale mam nadzieję, że chociaż z przerwami uda mi się to pociągnąć do końca, no zależy od różnych rzeczy. Jeśli któś miałby ochotę się też tak pobawić, czy na swoim blogu, czy w komentarzach, to życzę miłej zabawy. 😀 Chętnie się jej przyjrzę.
A więc w pierwszym dniu należy opisać rzeczy, z których odczuwa się w dniu dzisiejszym dumę. Moich rzeczy wiele nie będzie, bo przez większość dnia miałam migrenę, podczas której ciężko jest osiągać jakieś wielkie milowe kroki. Jak ja mam migrenę, to leżę plackiem, jeżeli tylko mam taką możliwość, nie chcę mi się nawet przewrócić na drugi bok, no i jeżeli tylko mam taką możliwość, to śpię. Na ogół dezaktywuję się na cały dzień, bo tyle mi to najczęściej trwa. Przez to nawet dzisiaj nie byłam na koniach, co mnie strrasznie wkurzyło. Dzisiaj nie było aż tak źle, jak na ogół, bo już jestem w stanie funkcjonować w miarę normalnie, ale jeszcze do tej pory mój mózg się nie do końca uspokoił, także no, nic zjawiskowego to dzisiaj raczej nie nastąpiło.
1. Wypuściłam Mishę o trzeciej rano. Jak Wam zapewne już wiadomo, albo może i nie, Misha śpi ze mną na ogół w nocy, śpi przez większość nocy, ale wstaje bardzo wcześnie, no i, o ile nie chcesz słuchać potępieńczych jęków przez resztę nocy, mieć pachnących niespodzianek koło łóżka albo obdrapanego fotela, należałoby go wtedy wypuścić, co też czynię i do czego się przyzwyczaiłam. Może się wydawać, że to bez sensu spać z Mishą, jak i tak zaraz trzeba go wypuścić, że cała zabawa jest niewarta świeczki, albo że mogłabym zostawić otwarte drzwi, to problem byłby z głowy, ale tak nie jest, ja bym spała z Mishą nawet, gdybym miała go wypuścić po godzinie, jak śpię z otwartymi drzwiami, to mam zaburzone poczucie prywatności, wtedy Misha uciekłby od razu, a poza tym istnieją różne sposoby na opóźnienie jego pobudki lub opóźnienie jego decyzji, że teraz, zaraz, już musi wyjść. Ponieważ jednak od wczorajszego wieczoru mam wyżej już wymienioną migrenę, dzisiaj było to dla mnie duuuże osiągnięcie. 😀 No ale go wypuściłam.
2. Zwlokłam się z łóżka i dałam radę coś zjeść. Woow. 😀 Nie no, poważnie mówię. Jak mam migrenę, to ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, jest jedzenie. Czegokolwiek. Jednakże podobno leki na migrenę wchłaniają się szybciej, jak coś zjesz. Szkoda tylko, że Ty się poświęcasz, a one i tak nie działają, musi przejść sama, ale dobra. W każdym razie udało mi się zjeść pół bułki i wypić kefir. Aam a hero! 😀
3. Udało mi się zwlec po raz kolejny, żeby otworzyć Tatulowi drzwi, jak przyjechał z pracy. Akurat byłam sama w domu.
4. No i rzecz, która nie do końca jest moją zasługą, ale bardzo się z niej cieszę, migrena przeszła mi do tego stopnia, że po piętnastominutowych dywagacjach czy na pewno warto i czy nie zrobi się z tym gorzej, zdecydowałam się wreszcie aktywować, bo mimo wszystko człowiek może się z taką migreną porządnie wynudzić, mimo, że jednocześnie w sumie nie bardzo chce się cokolwiek wielce angażujacego w takim stanie robić, bo po prostu się nie ma siły.
5. Pomogłam koleżance, która miała dzisiaj jakiegoś ciężkiego doła, w ogóle strasznie to wyglądało, ale chyba udało się mi i innym trochę ją ogarnąć i przynajmniej wygląda na to, że jest trochę lepiej.
6. Uczyłam się walijskiego. Szkoda tylko, że bez Gwila, Gwil ma teraz mnóstwo pracy, ale ja się lubię uczyć walijskiego niezależnie od tego, czy z Gwilem, czy bez, po prostu z Gwilem jest ciekawiej, no i wszystko mi od razu wchodzi do mózgu, wiadomo, faza. Ale nie uczyłam się zbyt długo, bo ciężko dzisiaj z moim mózgiem nawiązać jakąś dłuższą, owocną współpracę.
No i to byłoby chyba tyle niestety na dziś. Mam jednak nadzieję, że wieczorem będę mogła być dumna jeszcze z przynajmniej jednej rzeczy. Jakiś czas temu pisałam Wam, że miałam rozmawiać na WhatsAppie z moją koleżanką z Anglii, Sekai. Niestety po raz trzeci, a potem czwarty z rzędu nie wypaliło, moja Mamula się z nas już śmieje. Mamy jednak nadzieję, że dzisiaj wypali, a jest to dla mnie ogromnie ważne, ponieważ pierwszy raz będę nawijać w czasie rzeczywistym z jakimś anglijskim nativespeakerem i jestem ogromnie ciekawa, co z tego wyjdzie. Dzisiaj mi się śniło, że w ogóle się nie mogłyśmy dogadać. Ona miała jakiś taki akcencik, który po przeanalizowaniu na jawie przypomina mi birminghamski, który ja normalnie raczej rozumiem, ale miała taki słowotok, że mózg mi się zacinał, chociaż wiem, że ona serio takiego mieć nie może, bo nie jest z Birmingham, ja miałam jakiś taki wybitnie Polish English i ona mnie nie rozumiała, chociaż serio takiego nie mam, w każdym razie na pewno nie aż takiego 😀 no i się nie mogłyśmy dogadać za Chiny. Myślę jednak, że w realu taka sytuacja jest wysoce nieprawdopodobna, nawet, gdyby mówiła z akcentem birminghamskim, ja się dość dużo osłuchuję z tymi wszystkimi brytyjskimi. Myślę, że mój akcencik też jest do przeżycia, chociaż w tym roku jeden gościu, z którym miałam próbną lekcję wyraził odmienną opinię, twierdząc, że mam, cytuję: jakieś brytyjskie naleciałości, koniec cytatu. 😀
OK, zdecydowanie czas już kończyć tego wpisa, jeszcze raz życzę miłej zabawy, jeśli któś chce się przyłączyć. 😉
Witajcie!
Taki sobie wymyśliłam randomowy wpisik. Nie wiem, czy będzie to w kolejności od tego, co najbardziej mnie uszczęśliwia, do tego, co mniej, po prostu wrzucę to w takiej kolejności w jakiej mi się przypomni. 😀 Otóż:
Misha. Misha to jest takie ciekawe zjawisko, które samą swoją obecnością rozładowuje wszelkie międzyludzkie napięcia przynajmniej w jakimś stopniu. Misha jest piękny, a powszechnie wiadomo, że piękno ma ogromny wpływ na człowieka i jego poczucie szczęścia. Misha jest też dobry, taka jest już jego natura. To bardzo wrażliwe, miłe stworzonko, które najwyraźniej bardzo lubi spędzać ze mną dużo czasu, nawet teraz śpi obok mnie i jak znam życie taka sytuacja utrzymać się może do wieczora. Trudno nie czuć się szczęśliwym, nawet jeśli ogólnie człowiek twierdziłby, że nie jest, gdy Misha jest w pobliżu. Zofijka twierdzi, że Misha ma w środku jakiś mus, który sprawia, że ludzie zawsze się śmieją w jego obecności i że właśnie niby ten mus sprawia, że Mishę tak łatwo jest kochać i lubić. Nie wiem, skąd ona wytrzasnęła ten mus, dlaczego akurat mus, a nie cokolwiek innego, nie udało mi się tego dowiedzieć, jednak coś ten Misha musi mieć.
Zofijka. Zofijka jest zjawiskiem, które wywiera ogromny wpływ na swoje otoczenie, raczej nie jest osobą, którą można tak sobie lubić, albo się ją bardzo lubi, albo nie cierpi. Ja w sumie nie wiem, jak jest w moim przypadku, bo nie ma dnia, żeby mnie nie wkurzała, ale jest też bardzo śmieszna i z nikim się chyba tyle wspólnie nie śmiałam co z Zofijką. Poza tym Zofijka też jest piękna, zwłaszcza, jak śpi. Problem z Zofijką polega na tym, że trzeba ją rozsądnie dawkować, ponieważ w przeciwnym razie może się człowiekowi wszystkiego odechcieć. Ja teraz właśnie mam przerwę od ZOfijki, bo od soboty jest u nas nasza kuzynka i bawi się z Zofijką, w związku z czym ja się teraz nie muszę z nią bawić, przychodzić do niej wieczorem i, jak to określa Tatul ją "usypiać" itd. Czasami przerwa od Zofijki jest serio potrzebna.
3. Czytanie książek i wypisywanie się. Czytać książki uwielbia wielu ludzi i nic w tym dziwnego. Fajnie jest móc sobie żyć innym, książkowym życiem, po to, żeby było ciekawiej i różnorodniej, żeby poznać życie z czyjejś innej perspektywy, żeby się nie nudzić, żeby się oderwać od własnego życia, żeby miło spędzić czas, żeby się czegoś dowiedzieć… Powodów może być wiele. Ja uwielbiam czytać książki Małgorzaty Musierowicz, czytałam je wielokrotnie, mam na myśli te z cyklu "Jeżycjada", zawsze sprawia mi to tyle samo przyjemności, czuję się wśród ich bohaterów jak wśród rodziny, zawsze się z nich śmieję i zawsze chce mi się przy nich jeść. Uwielbiam książki Lucy Maud Montgomery, bo mam z Maud wiele wspólnego, tak jak i z jej bohaterkami, właszcza z Emilką Starr i z Valancy Stirling. Najmniej mnie chyba łączy z Anią Shirley, ale też lubię ją czytać, choć pierwsza część jest straszliwie cukierkowa. Wszystkie bohaterki Lucy lubię, nawet z jej opowiadań. Uwielbiam też literaturę angielską typu Jane Austin, Charlotte, Emily i ANne Bronte, Elizabeth Gaskell, Frances Hodgson Burnett, Victoria Holt. Czasami lubię sobie poczytać jakieś biografie czy obyczajowe powieści historyczne. Lubię Astrid Lindgren, tak jak Zofijka, często jej czytam książki Lindgren. Ogólnie lubię książki obyczajowe z dobrze zarysowanymi portretami psychologicznymi postaci. I lubię wszelkiego rodzaju baśnie i mity, najbardziej z północnej i zachodniej Europy, ale nie tylko. I zdarza mi się czytać książki medyczne. Mój dziadek, który jest swego rodzaju znachorem, ma takowych sporą ilość, jak mieszkaliśmy w naszym poprzednim domu, to ja je pożyczałam i skanowałam. Lubię też wypisywać się w moim pamiętniku, pisać opowiadania i różne inne rzeczy, pisać na blogu, wypisywać się z emocji generalnie. Zdecydowanie wolę pisać, niż nawijać, zwłaszcza o rzeczach dla mnie istotnych, a jeśli chodzi o ogarnianie emocji, to tylko i wyłącznie na piśmie.
Dobre żarcie i picie. To chyba oczywiste. Dzisiaj na przykład jadłyśmy z Zofijką lody miętowoczekoladowe, a Mamulka zrobiła na obiad kurczaka w sosie chilli z makaronem. Mniammm.
Jazda konna i przebywanie z moim koniem. Pobyt w stadninie zawsze sprawia mi wiele przyjemności, nawet jeśli przy okazji spadnie mi się z konia jak to miało miejsce po raz pierwszy trzy tygodnie temu. Lubię też dyskutować z moją instruktorką i hipoterapeutką, która jest jednocześnie lekarzem, konkretnie neurologiem i anestezjologiem, wie bardzo dużo o mózgach ludzkich i o koniach, jest dla mnie jedną z tych ludzi, których najlepiej jest słuchać. Uwielbiam to uczucie, że gadam z kimś, kto się zna na tym, co mnie interesuje, a ja jestem kompletnie zielona. Można się tyle ciekawych rzeczy wtedy dowiedzieć. Jeśli jednak chodzi o jazdę konną, jest to jedyna sytuacja, kiedy jestem się w stanie skupić wyłącznie na tym, co jest tu i teraz i nie myślę o niczym innym oprócz mojego kunia, tego, co mam z nim robić i że jest gites, no i oprócz naszych mózgowokońskich nawijek, które mnie ogromnie pochłaniają. BO jak Wam ostatnio pisałam, skupienie się wylłącznie na jednej rzeczy to jest dla mnie trochę challenge, zawsze myślę o stu rzeczach naraz, co jest fajne i się przydaje, ale czasami warto sobie mózg trochę przeczyścić i pewne obszary zdezaktywować. 😀
Długie maile od ludzi, z którymi piszę. To jest według mnie zawsze miłe, jak się pisze z kimś, kogo się lubi. Lubię pisać z ludźmi z naszego niewidomego środowiska, a jakiś czas temu wpadłam też na świetny pomysł, że jak chcę sobie jeszcze bardziej rozwinąć mojego inglisza, to powinnam sobie znaleźć jakichś przyjaciół korespondencyjnych, czy jak to się określa po ingliszu, penfriendów czy penpali. No i mi się udało. Nie dość, że mój inglisz dynamicznie się rozwija, to jeszcze znalazłam w sieci wielu ciekawych ludzi, nie tylko anglijskojęzycznych. Mam też bardzo fajnego kolegę z Polski, który udziela mi wielu rozsądnych rad i nigdy się nie dziwi moim rozkminom, w ogóle często mamy różne długie rozkminy. Poznałam też dziewczynę z Anglii, która z moich angielskich penpali najbardziej mi pomaga z językiem, w dodatku mamy wiele wspólnego. Ostatnio bardzo mnie uszczęśliwiła, choć przede wszystkim ogromnie zaskoczyła tym, że jak była jakiś czas temu na wakacjach w Walii, to znalazła jakieś ulotki dotyczące nauki walijskiego, czyli co na przykład możesz zrobić, jak chcesz mieć jakieś materiały do nauki walijskiego, pomyślała o mnie i wzięła je do domu i mi napisała, ż może się z nimi skontaktować i mi to potem poprzesyłać. Normalnie mnie to rozwaliło. No i dzisiaj będziemy sobie po raz pierwszy nawijać na WhatsAppie, już wczoraj w sumie miałyśmy, ale nie wypaliło. Ciekawa jestem, co z tego wyjdzie. No a potem miałam jeszcze lepszy pomysł, to znaczy on nie był właściwie mój, ale dobra, w każdym razie napisałam do Gwila i bardzo się cieszę, że to uczyniłam. Korespondencja z Gwilem uszczęśliwia mnie przeogromnie, jako że Gwil jest obiektem mojej wielkiej fazy. Lubię też pisać z ludźmi z blogów, które śledzę. Najbardziej lubię dostawać od ludzi długie i ciekawe maile i potem na nie odpisywać. Z reguły zajmuje to trochę czasu, czasem się przeciąga i tworzy się tego maila kilka dni, ale uważam, że warto.
Czytanie blogów. Bardzo lubię zabijać sobie czas czytając interesujące mnie blogi, których jest naprawdę wiele i po polsku i po ingliszu i po szwedzku, czasami potrafi to być ogromnie inspirujące.
Moja Mamulka. Z moją Mamulką mam relację bardzo dobrą, choć też mocno skomplikowaną, jakby jednak nie było, lubię spędzać z nią czas. Lubię, jak mi czyta książki, albo ja jej, lubię oglądać z Mamulą filmy, siedzieć z nią w piwnicy, jak na przykład coś prasuje, dyskutować o polityce, religii, ludzkich zachowaniach, o Mamuli pasji, jaką są lifestyle. 😀 Dlatego są lifestyle, bo moja Mamulka kiedyś myślała, że tak się mówi, normalnie po polsku lifestyle, w związku z czym ja tak tę Mamuli pasję zawsze określam. Lubię gdzieś jeździć sama z Mamulą, to znaczy w jakieś miłe miejsca, pić drinki, chociaż teraz Mamula już nie może, bo jej to bardzo szkodzi, no ale ja mogę, a Mamulka sobie pije na przykład sok grejpfrutowy. Mamulka, podobnie jak ten mój kolega z Polski, z którym piszemy długie maile, również udziela mi wielu rad, jak to na ogół mamulki czynić mają w zwyczaju.
Muzyka. Muzyka jest tym, co według mnie potrafi świetnie rozładowywać emocje, albo tworzyć nastrój. Wielu ludzi muzyka uszczęśliwia i mnie również. Po pierwsze dlatego, że takie już ma często właściwości, a po drugie dlatego, że na ogół jak ja słucham muzyki, to jest ona w którymś z moich ulubionych języków. Lubię słuchać muzyki i wtedy, kiedy jestem szczęśliwa i wtedy, kiedy nieszczególnie, wtedy, kiedy nieszczególnie, najpierw słucham czegoś strasznie smutnego, wręcz dołującego, a potem, jak mi już trochę przejdzie, czegoś, co mi może poprawić nastrój. Ogromnie mnie oczywiście uszczęśliwia słuchanie muzyki obiektów moich fazulek, zwłaszcza wielkich. A ostatnio jak już pisałam słucham wiele muzyki walijskiej, i walijsko- i angielskojęzycznej, którą mój mózg chyba bardzo lubi, bo chyba się już od niej trochę uzależniłam. Nawet teraz leci u mnie muzyka walijskiego projektu Bendith.
Robienie czegokolwiek z moimi ulubionymi językami. Jest w nich coś takiego, że jak je słyszę, mózg mi się zalewa endorfinami. Do wyjątków należy polski, który słyszę niemal non stop, więc mój mózg chyba się przyzwyczaił. Pośród tych moich ulubionych języków nie ma takich, które lubię bardziej, albo mniej, nie potrafię tego w ten sposób określić. Należą do nich: polski, angielski, szwedzki, walijski, fiński, saami, farerski, holenderski, fryzyjski, irlandzki, szkocki gaelicki, Scots, Manx i kornijski. Uwielbiam ich słuchać, uczyć się ich, tych, których jeszcze prawie nie znam na razie w stopniu bardzo podstawowym, w tych, których potrafię się już komunikować uwielbiam to robić, jeśli umiem w nich myśleć to również to uwielbiam, zauważyłam, że w każdym myśli mi się w trochę inny sposób, no ale jest taka teoria, że ludzie mają trochę inne osobowości, gdy posługują się różnymi językami, lubię w nich czytać, bo potrafię czytać w większości z nich, jako, że znam ich strukturę fonetyczną, tylko po prostu w tych, których się jeszcze na poważnie nie uczyłam niewiele rozumiem, jeśli w ogóle cokolwiek, no ale i tak lubię w nich czytać.
OK, ode mnie to tyle.
A jakie są rzeczy, które Was uszczęśliwiają? Bardzo chętnie o nich poczytam. 🙂
No nareszcie!
Witajcie!
Jestem miszcz, wreszcie mi się udało wrzucić tego awatara. Wszelkie siły ziemskie, a niewykluczone, że też jakieś pozaziemskie, sprzysięgły się przeciwko mnie, Goldwave mnie nie lubi, Elten chyba też nie, a w każdym razie się wyzłośliwia…
Chciałam na szybko rzucić tę piosenkę jako awatar na najbliższy czas i zrobić parę innych rzeczy, na szybko, bo mój Tatul mnie zawiadomił, że właśnie się dowiedział, że jedzie niedługo do Ustki i tylko do Ustki i czy ja chcę z nim. Chciałam, a wnioskując z tego, że Tatul sobie radośnie rozmawia ze swoim kolegą stwierdziłam, że jeszcze jest czas i na pewno zdążę. Wersja, którą chciałam Wam wrzucić, jest koncertowa, chciałam więc powycinać ich nawijki, przynajmniej te z tyłu, ale Goldwave stwierdził, że nie będzie ze mną współpracował, przynajmniej nie przy przewijaniu i zaznaczaniu części dźwięku, więc się poddałam, a potem zaczął się rzucać Elten, najpierw chyba dlatego, bo tam są diakrytyki, a potem to już doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego. Na szczęście do cierpliwych świat należy i po jakimś czasie z Eltenem udało mi się dogadać, ale Goldwave'a to będę musiała przeinstalować. Potem się i tak okazało, że do żadnej Ustki dziś nie pojedziemy, to znaczy ja nie pojadę, bo jedzie też Tatula zmiennik i będą też jechać jeszcze gdzieś.
Utwór, który jest więc na chwilę obecną moim awatarem, to "Siwgwr Candi M?l zespołu Y Bandana, jednego z zespołów, którego częścią był Gwilym Bowen Rhys- obiekt mojej obecnej, czwartej już, wielkiej fazy. Zespół obecnie nie istnieje. Był to zespół walijski i walijskojęzyczny, tworzący rocka, czy może poprocka, charakteryzujący się dość chwytliwymi melodiami i śmisznymi textami. W porównaniu z resztą twórczości Gwila nic szczególnie ambitnego, ale nie wszystko musi być ambitne, ja ich i tak lubię.
W skład zespołu wchodzili: Tomos Owens – założyciel zespołu, któś od klawiszy i większości textów, jego brat Siôn – któś od basu, ich kuzyn Gwilym Bowen Rhys – któś od wokalu, gitary, liderowania i większości muzyki, oraz jego przyjaciel Robin Llwyd Jones – któś od perkusji, w ogóle od dźwięku i trochę od produkcji, ja po Gwilu najbardziej lubię Robina, dużo się dobrego na jego temat nasłuchałam, wydaje się całkiem spoko, no ale w końcu przyjaciel Gwila. Jednak wszyscy piszą muzykę i texty, tylko jedni częściej, drudzy rzadziej. Ja bardziej szczegółowe informacje dotyczące autorstwa poszczególnych textów czy melodii posiadam od Gwila, przynajmniej tych niektórych, bo nie o wszystkie go wypytywałam, bo normalnie zawsze ludzie piszą, że oni wszyscy razem piszą całą muzykę i wszystkie texty, co byłoby trochę śmieszne.
Tytuł piosenki, którą chcę Wam pokazać to jak już pisałam "Siwgwr Candi M?l. Siwgwr – wiadomo – sugar, candi – jak candy – a m?l jak mel po łacinie, czyli miód. Ogromnie mdląca mieszanka, czyż nie? W śpiączkę cukrzycową wpaść można. Text tej piosenki jest autorstwa Robina i Gwila, muzykę napisał Siôn, dotyczy ona takiej dziewczyny, która w pewnym stopniu kojarzy mi się z Zofijką. Wszyscy ją lubią, wszystkim się podoba, ale jest okropna, bardzo zła i w ogóle nic sobie z ludzi i ich uczuć nie robi, a jej przyjaciółmi są tylko jej telefon, lustro i makijaż. Zofijka nie jest aż taka straszna i aż taka pusta, ale też często tak jest, że ludzie ją lubią, przychodzą do niej, chcą coś z nią robić, ciągle tylko Zofijka, Zofijka, a Zofijka po jakimś czasie się odwraca tyłkiem, bo idzie sobie szukać innych ludzi, z którymi będzie spędzać czas. Bardzo szybko się nudzi i jest humorzasta. Jest też bardzo ładna i ma ogromnie absorbującą osobowość, czym także zwraca uwagę otoczenia. Na szczęście makijażami się jeszcze nie interesuje, ale telefonami owszem, bardzo namiętnie. Zofijka lubi tę piosenkę, w ogóle lubi Y Bandana, w przeciwieństwie do innej twórczości Gwila.
Mało ambitny text, czyż nie? Jak ja go przeczytałam po ingliszu, to się zaczęłam śmiać. Nie, żeby mnie tak bardzo rozśmieszył, chociaż w jakimś stopniu jest śmieszny, ale dlatego, że wcześniej widziałam te wyrafinowane, folklorystyczne texty Gwila, takie wręcz trochę archaiczne, gadałam z nim niejednokrotnie o ogromnie poważnych rzeczach, na przykład dotyczących archeologii, a tu cóś takie. 😀 Szok przeżyłam. No ale wszechstronność dobra rzecz. 😀 I w ogóle pewnie gdyby nie fakt, że wiem, że wszyscy oni mają dobrze w głowach i że do niemal wszystkich ich textów należy podchodzić z dużym dystansem, jak na przykład do ich piosenki dotyczącej z przeproszeniem pierdzących krów, mogłabym zwątpić. 😀
Ciekawa jestem Waszych opinii jak zawsze.
Książkowe inspiracje.
Właśnie czytam jakże słynną książkę Margaret Mitchell "Przeminęło Z Wiatrem" i mówię serio, że czytam ją po raz pierwszy. Moja Mamulka już dawno mi mówiła, że jak lubię Austen, siostry Bronte czy Elizabeth Gaskell to na pewno będę lubić "Przeminęło Z Wiatrem", ale… no, jakoś nie wyszło wcześniej. Książka jest, owszem, bardzo ciekawa, zdecydowanie zasługuje na to, żeby być bestsellerem wszechczasów, jednakże nie wiem, co przypomina w niej Mamuli o Austen czy Gaskell, poza tym, że jest to tak zwana literatura kobieca, "Przeminęło Z Wiatrem" ma przecież zupełnie inny klimat. Lubię tę książkę, ale nie sądzę, żeby udało mi się ją polubić tak, jak książki pani Gaskell na przykład. Na pewno będzie mi zawsze przypominać moją Mamulkę, która ją lubi i to, że zawsze zamiast "Przeminęło Z Wiatrem" mówi "Przeminęło Z Wiadrem". W każdym razie zdecydowałam się podzielić z Wami jakimiś myślami z tej książki:
"Nie chcę o tym teraz myśleć – postanowiła. – Jeżeli zacznę o tym myśleć teraz, będę się musiała martwić. Nie ma powodu, aby sprawy nie miały się ułożyć tak, jak tego chcę. (…)"
"Podsłuchiwanie bywa czasem wysoce zajmującym i kształcącym zajęciem."
"(…) Pragnienie i osiągnięcie celu to dwie odmienne sprawy, życie nie nauczyło jej jeszcze, że nie zawsze ten wygrywa wyścig, kto biegnie najprędzej."
"Niepowodzenia tworzą ludzi, albo ich łamią."
"Życie nie jest obowiązane dawać nam to, czego oczekujemy. Bierzemy to, co nam daje, i jesteśmy wdzięczni, że nie jest jeszcze gorzej."
Witajcie!
Chciałabym podzielić się z Wami piosenką, którą odkryłam dzisiaj, a która bardzo mi się spodobała i jest ona na chwilę obecną moim awatarem. Ja i Zofijka jesteśmy ludźmi, którzy lubią się otaczać dźwiękami, dlatego u nas obu na ogół zawsze w dzień i w nocy leci jakaś muza, czemu ludzie się czasem dziwią, choć co prawda Zofijce ja też się trochę dziwię, bo nie mam pojęcia, jak Zofija zasypia, jak to jest u niej tak głośno rozkręcone, jakby się szykowała do imprezy, ale OK, jak lubi, to fajnie, u mnie też zawsze cóś leci, choć w nocy znacznie ciszej niż u niej. No więc w związku z tym także i nocą, jak się człowiek juzż obudzi i musi na przykład wypuścić Mishę, któremu o wpół do czwartej chce się jeść, można poczynić ciekawe odkrycia muzyczne. Tak właśnie było ze mną dziś.
Cathy Jordan znałam, bo jest wokalistką irlandzkiego zespołu Dervish, ale więcej słyszałam o niej, niż jej muzyki, dlatego też nie miałam pojęcia, że robi coś solo. Utwór pod tytułem "In Curraghroe" znajduje się właśnie na jednym z jej solowych albumów i był to utwór, który właśnie u mnie leciał, jak wypuszczałam Mishę, no i nie mogłam nie zwrócić na niego uwagi. Ogromnie mi się spodobał, w ogóle przejrzałam sobie tą solową twórczość Cathy i ją lubię, nawet bardziej niż Dervisha chyba.
Z jakieś pół godzinki temu pozwoliłam sobie podzielić się mailowo moim wielkim odkryciem z Gwilem, który ku mojemu zdziwieniu strasznie szybko mi odpisał, ale niestety nie udało mi się go zaskoczyć, ponieważ zna Cathy i ten utwór również i go lubi. Ale ja się jeszcze postaram, żeby się czymś zdziwił, tak jak jakiś czas temu lapońską muzyką, którą mu pokazywałam. 😀
Ciekawa jestem, czy komuś z Was również się spodoba. 🙂
OK, to przechodzimy do części drugiej wpisu o ASMR, tak jak pisałam jest to jego kontynuacja, ale o samym ASMR już tu tyle nie ma. Chciałabym Wam po prostu opowiedzieć, o skutkach owego ciekawego zjawiska, jakich wczoraj doświadczyłam. Jeśli ktoś nie czytał wpisu o ASMR, przed przeczytaniem tego wpisu radziłabym przeczytać ów poprzedni.
Więc gdy już w końcu usnęłam, w bardzo, bardzo chillaxowym nastroju, z tinglami i tak dalej, z Mishą, nastąpiła bardzo piękna rzecz, albowiem przyśnił mi się bardzo, bardzo piękny sen.
Najpiękniejsze sny, to są sny fazowe. Można mieć też różne inne, piękne sny, ale sny związane z fazami… cóż, Ci z Was, którzy mają jakieś fazunie, lub też mieli i mieli sny z nimi związane, to wiedzą i tak, o co chodzi, a Ci, którzy nie wiedzą, to nie wiem, czy są w stanie bez osobistego doświadczenia ogarnąć, jakie to jest fajne. 😀
Ale nie, nie śnił mi się Gwil. Żeby było śmieszniej, śniła mi się Gwila mama. 😀 W ogóle Był to trochę smutny, ale i tak fajny sen, wyglądało to tak, jakby różne fragmenty rzeczywistości zupełnie od czapy, pozklejały mi się w jedną całość. Dzień wcześniej bowiem siedziałam z moją Mamulką w kuchni, dyskutowałyśmy na różne poważne tematy, z kolei z Gwilem przez czas jakiś rozmawialiśmy o jego mamie, ja to w ogóle staram się jak najdyplomatyczniej wyciągać od niego jak najwięcej informacji, tak jakoś dużo potem o niej myślałam, no i powstał sen.
Nagle znalazłam się w jakiejś kuchni, chyba mamy Gwila w takim razie, ponieważ znajdowała się tam właśnie mama Gwila – Siân – i robiła jakieś żarcie. Pamiętam, że to się zrobiło tak nagle, ale żadna z nas nie była tym wtedy szczególnie zdziwiona, to wyglądało tak, jakby ona mnie już chwilę znała i ja ją też, bo mówiła na mnie tak jak Gwil i niektórzy inni moi znajomi – Millie, on wie, że ja nie jestem legalnie Emilią i że nie dla wszystkich, ale mówi na mnie Millie, bo twierdzi, że walijskie odpowiedniki Małgorzaty – Marged i Megan – kojarzą mu się za bardzo z jego siostrą Marged, na którą zdrobniale mówią Megan, walijskiej formy od Emilii nie ma, a ja pasuję na Millie. 😀 Fajne to jest. gadałyśmy po ingliszu, ona miała prawie taki sam akcent, jak Gwil, co jest właściwie dość logiczne, ale w snach niekoniecznie oczywiste.
Mimo, że nie wszystko pamiętam dokładnie w tym śnie, do tej pory rzeczą, którą pamiętam bardzo wyraźnie, było to, że wydawało mi się bardzo silnie, że jest jakaś smutna, no w każdym razie coś mi nie pasowało, może to miało związek z czymś, o czym rozmawiałyśmy, a czego ja nie pamiętam… no nie wiem.
Głównym jednak tematem naszej dyskusji był, jak już powiedziałam Gwil – obiekt mojej czwartej fazuni, bardzo nam się miło rozmawiało, tak mi się wydaje, to była bardzo długa nawijka, a to jedzenie, które ona robiła, było na jakąś familijną uroczystość, większą czy mniejszą. Rozmawiałyśmy o tym, jak Gwil i jego siostry byli jeszcze mali, choć żadnych specjalnych szczegółów nie pamiętam, w ogóle wkurza mnie, że tak mało szczegółów pamiętam z tego snu, mogłoby być śmisznie, jakbym kojarzyła coś więcej. Wiem, że ona była jakoś bardzo zaangażowana emocjonalnie w tą naszą nawijkę.
W tym śnie Siân bardzo lubiła Władcę Pierścieni, pewnie dlatego, że kiedyś się mnie na serio pytała przez Gwila, czy ja się uczę walijskiego jak większość cudzoziemców dlatego, że mam fisia na Tolkiena. Wiem, że Władcę Pierścieni i cóś tam jeszcze Tolkiena czytała, ale czy lubi to nie mam pojęcia.
I chociaż w tym śnie było tak mało szczegółów, co, podkreślmy to jeszcze raz, mnie wkurza bardzo, pamiętam jeszcze jedną rzecz, dotyczącą Gwila, ona powiedziała, że on mnie lubi. 😀 😀 😀 Cóóóż. Nie no, myślę, że mnie lubi, ale ciekawie to mój mózg wymyślił. Widać, co mi w podświadomości siedzi. 😀
Jeśli ASMR miało coś wspólnego z tym, że przyśnił mi się taki piękny sen, to naprawdę jestem wdzięczna mojemu mózgowi i za posiadanie funkcji ASMR i za wykreowanie mi takiego pięknego snu, szkoda tylko, że Gwila w nim nie było, choć mam wrażenie, że się gdzieś kręcił, tylko akurat nie uczestniczył w naszej dyskusji. No bo mało kto lubi, jak ludzie tak zawzięcie o nim dyskutują.
Gdy obudziłam się z tego pięknego snu, czułam się ogromnie miło, tym bardziej, że zaskoczył mnie fakt, że leżał koło mnie Misha i tak się śmiesznie do mnie tulił. TO jest naprawdę warte odnotowania, bo Misha jednak preferuje spędzać noc w swoim koszu obok mnie, a nie leżeć u mnie na poduszce i się tulić. Tak mnie to zachowanie zdziwiło, że się go zapytałam: "Czy ty jesteś naprawdę Misha?" "hhrrru?" "Ahaaaa, no to wszystko jasne.". 😀 Takie komunikatywne zwierzątko z niego jest. Niee, tak serio to nie zawsze.
Po tych wszystkich ASMRach i tym moim bardzo miłym śnie, czułam się naprawdę tak, jak w tym czymś, co zacytowałam w poprzednim wpisie. A feeling of happiness and wellbeing po czymś takim są rzeczami oczywistymi i definitywnie lasted for several hours. W ogóle jakąś chichrawkę wczoraj miałyśmy z ZOfijką, także fajnie było.
Jeśli na podstawie tego czegoś mogłabym mówić o działaniu ASMR w ogóle, to myślę, że pewnie jeszcze nieraz będę się tym bawić i jeśli to tak zawsze działa u tych, na których działa, zdecydowanie polecam każdemu. 😉
Ale nie wiem, czy to tylko kwestia ASMR, bo po moich fazowych snach generalnie czuję się bardzo milutko.
Sen z Gwilem miałam jak dotąd tylko jeden, bardzo fajny, bardzo przyjemny i bardzo śmieszny, też z posklejanej rzeczywistości, ze sklejonych trzech ch wydarzeń z jednego dnia konkretnie.
Jakoś świeżo po naszej przeprowadzce do naszego nowego domu siedziałyśmy sobie z Zofijką, rozmawiał yśmy o naszych fazach i Zofijka się mnie pyta, czy bym chciała, żeby Gwil mieszkał gdzieś blisko nas, na przykład na Jodłowej. Ja myślę, myślę… "Eee tam… Nie było by tak zabawnie, a poza tym, kto by mnie uczył walijskiego?" "No ale on by był z Walii i by mówił po walijsku, tylko by się tu przeprowadził." "No, tak to jeszcze może być. Śmisznie by było." I teraz zawsze się z tego śmiejemy, jak jest coś z ulicą Jodłową, albo jak nią razem idziemy. Druga rzecz, która się do tego snu przyczyniła, to było to, że tego samego dnia poszłyśmy z Zofijką do sklepu po Strongi. Taka zwykła rzecz. Trzecią rzeczą było to, że jeszcze potem jakoś wieczorem poszłyśmy z Mamulą i Zofijką na spacer, żeby się porozkoszować nową okolicą, w jakiej przyszło nam mieszkać, zalazłyśmy dość daleko, wracamy, a tu jakiś facet idzie ze śmieciami, w sensie wynosił śmieci, odwrócił się do Mamuli, jakby byli starymi przyjaciółmi sprzed czterdziestu lat i zawołał "Czeeść!". Mamulka taka zdziwiona "No cześć, cześć". Ubaw miałyśmy z Zofijką wielki. Może on tak się wylewnie witał ze wszystkimi, których spotykał na swojej drodze? Miły zwyczaj, to prawda.
A oto jak mój mózg zinterpretował to w nocy. Śniło mi się, że szłyśmy z Zofijką po Strongi i, chociaż wcale tak się do sklepu nie idzie, szłyśmy między innymi tą nieszczęsną ulicą Jodłową. Na tej nieszczęsnej ulicy Jodłowej Zofijka nagle zaczęła do kogoś machać i wołać "Czeeeeeść Gwil!". "Że co? Jaki Gwil?" A Gwil, który akurat się zajmował myciem Mitsubishi, też wrzasnął do Zofiji cześć jakby się dobrze znali, a potem, żebyśmy poczekały, no to poczekałyśmy i chyba w końcu poszłyśmy po te Strongi z Gwilem. Nawijki były polskie. Szkoda tylko, że ten sen był taki krótki, ale był i tak epicko piękny.
OK, to tyle o ASMR, snach, Gwilach i innych nie do końca przez ludzkość poznanych zjawiskach, no serio jestem ciekawa, czy moje wpisy skłonią kogoś do zabawy ASMR, mam nadzieję, że nie przynudziłam zanadto, no bo tematyka jednak specyficzna.
Ostrzeżenie: długi wpis. Męczyłam go od wczorajszego wieczoru, mam nadzieję, że dzisiaj już uda mi się wrzucić.
Witajcie!
Wreszcie na tym blogu pojawi się jakaś porządna rozkmina. Nosiłam się z zamiarem stworzenia tego wpisu, a wkażdym razie jakiegokolwiek wpisu dotyczącego jakoś ASMR już od jakiegoś czasu, dlatego też zdecydowałam się przetestować na sobie to zjawisko, żeby dostarczyć Wam jak najbardziej wyczerpujących informacji, chociaż takie najbardziej wyczerpujące to one znowu nie będą, bo zjawisko jest ciężko wytłumaczalne, a poza tym każdy odbiera inaczej. No ale o co w ogóle chodzi?
Mam taką koleżankę w Anglii, która ma świetne pomysły. Pomysły te dotyczą naprawdę różnych rzeczy i różnych dziedzin życia, rozpisywać się tu o nich nie będę, bo i tak nie wiem, czy zdążę skończyć tego wpisa dzisiaj, tak się późno zabrałam, a o tym by można trochę pisać. W każdym razie to, co jest śmiszne, to to, że podrzuciła mi już kilka pomysłów na ewentualny biznes w przyszłości. Pomysłów na biznes ma też mnóstwo moja Mamulka, mogłaby nimi naprawdę wiele bezrobotnych osób uszczęśliwić. Albo w każdym razie ma różne pomysły na zbicie kasy, ale żadnego jeszcze nie zrealizowała. Zawsze się nabijam, że gdyby Mamulka tyle robiła, co myślała, to bylibyśmy już multimiliarderami. 😀
Natomiast co do Sekai, uświadomiła mi, że mogę być na przykład baby namerem. Baby namerzy to rzecz coraz bardziej normalna w Ameryce, w Anglii powoli też, w Australii, ale u nas chyba żadnych nie ma. BO i właściwie chyba niewielkie jest, a w każdym razie było, zapotrzebowanie. Baby namer to oczywiście jest taka osoba, która pomaga rodzicom nazwać ich dziecko. Na razie korzystają z tego głównie celebryci, którym się przewraca w głowach i czasami któś musi uświadomić, że jeśli dziecko będzie się nazywało na przykład Petal Blossom Rainbow jak córeczka Jamiego i Jools Oliverów, to raczej łatwego życia mieć nie będzie, no i wypadałoby podsunąć im jakieś alternatywy w ich guście. W Ameryce to może o tyle działać, że tam nie ma żadnych praw, ustaw czy czegokolwiek, co by dotyczyło nadawania imion dzieciom, podobnie w innych krajach anglosaskich. U nas jeszcze kilka lat temu te prawa były dość restrykcyjne i, w mojej opinii, miało to swoje zalety, natomiast teraz jesteśmy w podobnej sytuacji jak oni. Kwestia tylko, czy już jesteśmy gotowi na wprowadzanie na szeroką skalę jakichś nowych imion, bo tak jak sobie patrzę na rankingi, no owszem, są dziwne imiona, ale jednak rodzice pozostają przy tradycji, mają jednak inne problemy, no i może tu jest pole do popisu. W każdym razie Mamulka pomysł Sekai, tej mojej koleżanki popiera i uważa wreęcz, że nikt bardziej ode mnie się do tego nie nadaje. 😀
To był pierwszy pomysł Sekai, który ostrożnie, ale poważnie cały czas rozważam, znajdując coraz to nowe argumenty za, także… no kto wie, bo Sekai też mi o tym cały czas nawija.
Drugim było uczenie cudzoziemców polskiego, który to pomysł bardzo mi się spodobał. W ramach wymiany językowej uczyłam już jednego Holendra bardzo podstawowego polskiego, a on mnie bardzo podstawowego holenderskiego, jedną Holenderkę, w zamian za co ona mnie wprowadziła w świat języka fryzyjskiego, no i Sekai, która ma fisia na języki słowiańskie i już się uczy języka rosyjskiego, ona z kolei w zamian doucza mnie w kwestiach brytyjskiej angielszczyzny i poprawia moje mało co prawda chyba znaczące, ale bardzo mnie wkurzające błędy w ingliszu. No i teraz jest jeszcze Gwil, z którym, chociaż piszemy rzadziej niż z Sekai i znam go krócej, jesteśmy już z polskim trochę dalej. Dlatego uznałam na początku, że to musi być fajna zabawa robić to profesjonalnie, jedyne jednak, co mnie bardzo odrzuca, to to, że nie wiem, czy chciałabym tak na co dzień być jakąś nauczycielką, tak cały czas się tym zajmować, uczyłam już moją kuzynkę inglisza i Zofiję też, czasami to myślałam, że mnie szlag trafi, ile można człowiekowi tłumaczyć jedną rzecz? Także nie wiem, czy to by się na dłuższą metę dla mnie sprawdziło, nie sądzę. Teraz to w ogóle wiem, że nigdy nie będzie mi się nikogo tak fajnie uczyło jak Gwila, wtedy bym zawsze to sobie przypominała i… eee tam, no lepsze rzeczy są do robienia w życiu. Ale ludziom w sieci nadal zamierzam z polskim pomagać. A teraz, w zeszłym tygodniu jakoś, napisała mi Sekai o ASMR.
ASMR (Autonomous Sensory Meridian Response), dość nieprzetłumaczalna na nasz ojczysty język nazwa, jest reakcją naszego ciała, czy też raczej mózgu, na pewne dźwięki. Dźwięki wywołujące te reakcje (tak zwane trigger sounds), różnią się w zależności od osoby, a myślę, że też jej upodobań i skojarzeń. Owa reakcja naszego mózgu na usłyszany dźwięk sprawia, że ciało, najczęściej górne partie, głównie głowa, kark, ramiona, plecy, czasami twarz, u niektórych wszystko, zaczyna na nie reagować. Reaguje w ten sposób, że człowiekowi robi się bardzo przyjemnie, ma tak zwane tingles, jakieś takie mrowienia, dreszcze, jak zwał tak zwał, zresztą też od człowieka ta reakcja zależy. Generalnie jest to bardzo przyjemne, relaxujące uczucie, bardzo się przy tym odprężasz, niektórzy twierdzą, że to ma niby być przyszła metoda relaxacji, choć ja do tego akurat podchodzę sceptycznie. ASMR może być pomocne w jakimś wyciszaniu się, odprężaniu, trochę może w poprawie nastroju, niwelowaniu stresu, w zaśnięciu… Te różne dźwięki, o których mówiłam, są naprawdę bardzo różne. Od szeptów, jakiejś cichej nawijki, przez wszelkiego rodzaju szelesty, papieru, liści, jakichś folijek, konkretne słowa, dźwięk żwiru, jedzenie, czy to jako czynność, czy dźwięki różnych produktów i w ogóle rzeczy związanych z kulinariami, jakieś mlaski, zapalanie zapałek, co tylko chcesz, naprawdę triggerów może być mnóstwo, każdy może mieć totalnie inne. Dużym triggerem, czy też dodatkowym czynnikiem, który u wielu osób sprawia, że ASMR jest takie milusie i relaxujące jest połączenie tych dźwięków z skierowaną indywidualnie na tę osobę, która ma doświadczyć ASMr uwagą. Czyli po prostu żeby się czuła doceniona, zauważona, coś w tym stylu. No i najlepiej, jak jest cisza wokół.
Problem z ASMR polega na tym, że szczęśliwców, którzy to w ogóle posiadają jest bardzo mało, widziałam gdzieś, ile procent nawet, ale, że liczby stanowią nieszczególnie ważną część mojego życia, zdążyłam już zapomnieć, w każdym razie na pewno mało, bo bardzo się zdziwiłam.
No OK, ale gdzie konkretnie miałoby tu być miejsce na jakiś biznes?
Od kilku lat na ASMR panuje swego rodzaju moda, na Youtube'ie. Można tam znaleźć miliard kanałów poświęconych ASMR, niektóre są bardzo dobre, niektóre normalne, inne nieszczególnie, większość bardzo amatorska i robiona przez jakieś szepczące dzieci robiące wokół siebie mnóstwo szumu i strasznie, obrzydliwie mlaszczące, albo po prostu marnej jakości. Ośmielam się stwierdzić, że tych ludzi jest tam tak dużo, że nie mogą wszyscy mieć ASMR, skoro niby tych, co mają ASMR jest tak mało, stąd może tak ogromne zróżnicowanie w jakości tego wszystkiego.
Filmiki z ASMR mogą być zwykłymi filmikami z triggerującymi dźwiękami lub dźwiękiem, mogą to być filmiki typowo poświęcone na przykład temu, żeby pomóc ludziom usnąć, wtedy się coś tam do nich szepcze, ewentualnie cicho mówi, tam nie wolno mówić normalnie, bo niby ludzi taka nienormalna nawijka często triggeruje, rusza się rękami, robi różne uspokajające dźwięki, można zapuścić ewentualnie jakąś cichutką muzykę. Ten któś, kto ma doświadczyć ASMR musi oczywiście mieć słuchawki, a dźwięki muszą być binauralne, czyli dwoma mikrofonami się nagrywa, wtedy ten któś, kto ma doświadczyć ASMR będzie miał wrażenie przestrzeni i na przykład jak ruszasz rękami niby koło jego polików, albo jakieś tam dźwięki kierujesz do któregoś konkretnie ucha, albo że stoisz za nim, czy coś, no jak to z binauralnymi, wiadomo. Poza tym jest masa filmików typoo kobiecych i trochę mniej, ale też dużo filmików typowo męskich. Te typowo kobiece skupiają się głównie wokół jakichś zabiegów kosmetycznych, głoównie na twarz, bo wtedy możesz to jakoś poczuć binauralnie i się ładnie striggerować, łatwo też wtedy okazać człowiekowi dużo personalnej uwagi i go wirtualnie wymiziać ze wszystkich stron. Filmików dla facetów wiele nie widziałam, te które widziałam dotyczyły picia różnych napojów wyskokowych oraz jakiegoś strasznie profesjonalnego golenia. Jest też dużo innych filmików z odgrywaniem roli, że ten któś, kto robi filmik, zwraca się niby bezpośrednio do ciebie, sobie tam monologuje i udaje, że jest na przykład lekarzem, masażystą, twoim przyjacielem, tego jest tyle, że i sytuacji w tych filmikach roleplay może być od choinki, jest dziewczyna, z raczej słabymi filmikami, ale ogromną kreatywnością, gdyż zdecydowała się odgrywać rolę psa, z którym ty się bawisz, jest też jakiś francuski dziadziuś, który w swoich filmikach ASMR przeprowadza lekcje historii, albo jedna z moich obecnie ulubionych ludzi w tej dziedzinie ze względu na mocno triggerujący akcencik – LAURALEMUREXASMR, zrobiła kilka filmików z lekcjami walijskiego. Kwestia kreatywności.
Ci, którzy w tym siedzą dłużej i są dobrzy, bardzo często zakładają sobie konta na Patreonie, albo jakoś inaczej tam się urządzają, na Paypalu czy coś i… no i robią biznes. Niektórzy nie taki znowu mały biznes.
Przechodząc do mojej własnej historii z ASMR, jak już pisałam dowiedziałam się o tym od Sekai, która podesłała mi filmik jakiejś… ally… no nie pamiętam, ale na pewno była Ally, a co dalej niech pozostanie zagadką, Sekai stwierdziła, że zobaczyła niedawno te filmiki, bo dowiedziała się, że ludzie jakieś ciekawe i dziwne rzeczy piszą o tym ASMR, dostała jakichś tingles (czyli teraz już wiem, że właśnie tego uczucia, które wywołuje ASM), zrobiła research i stwierdziła, że musi mi o tym napisać, bo jej się całe to zjawisko ze mną kojarzy i w ogóle ja to pewnie będę mieć, bo przecież jestem niewidoma, a niewidomi mają wyostrzone zmysły itd. itd. No a jak będę mieć to mogę zrobić biznes. 😀 W filmiku owym ta cała Ally robiła peeling twarzy. Ja w ogóle nie mogłam z początku zakumać o co chodzi, bo Sekai opisała mi to zjawisko dosyć lakonicznie. Czemu ona do siebie gada? Komu ona robi ten peeling? Co to w ogóle jest i do czego?
W związku z tym sama zrobiłam research i mi się spodobało. Spodobało mi się poza paroma kwestiami.
Miałam uraz do wyrażenia "dźwięki binauralne". Bawiłam się kiedyś dźwiękami binauralnymi, tak zwanymi dose'ami, pisałam o tym więcej w Drimolandii, we wpisie dotyczącym mojego ponownego nawrócenia, dopiero po fakcie jednak dowiedziałam się, że owe Dose'y wbrew pozorom są ogromnie destrukcyjne dla mózgu, no a przy okazji, co w sumie wiedziałam, zabawa czymś takim jest nieszczególnie zgodna z zasadami wiary chrześcijańskiej. A że gdzieś tam się natknęłam na babkę piszącą, że robi filmiki ASMR dotyczące hipnozy, to początkowo wrzuciłam ASMR do jednego worka z Dose'ami.
Zrobiłam też research dotyczący zgodności ASMR z chrześcijaństwem jak i moimi wartościami, no i się ucieszyłam, bo okazało się, że w samym ASMR nic złego nie ma, no chyba, że któś się już uzależni od tych całych tingles, tak jak i można od każdej przyjemności, po prostu ludzie mogą to wykorzystywać do różnych celów, jak na przykład właśnie do łatwiejszego osiągnięcia innego stanu świadomości i poddania się hipnozie, bo wiadomo, człowiek zrelaxowany jest, łatwo pójdzie, czy do osiągania satysfakcji sexualnej, na tej samej zasadzie. Bo tak jak mówiłam te filmiki mogą być naprawdę różne. No to skoro się uspokoiłam i ucieszyłam, to poszłam testować, czy działa.
Według mojej byłej psychoterapeutki, do której kiedyś jeździłam, chyba przez większość podstawówki, mam szczęście czy też nieszczęście być posiadaczką nadwrażliwego układu nerwowego, jakoś tak to ona określiła, w każdym razie posiadam cóś, co według niej sprawia, iż najprawdopodobniej jestem tak zwanym wysokowrażliwcem, czy też HSP (Highly Sensitive Person). Nad wysokowrażliwością rozwodzić się nie będę, przynajmniej nie teraz, jak któś chce więcej wiedzieć to niech sobie wejdzie na przykład na stronkę hsperson.com. Również sądzę, że tak może być, bo kiedyś robiłam w związku z tym jakiś test Elaine Aron, tej babki, która to wymyśliła i wyszło mi, że owszem. Razem z wysokowrażliwością większość ludzi ma też cóś, co po ingliszu zwie się Sensory Processing Sensitivity, także teoretycznie ASMR powinno mi działać pięknie. Rzecz w tym, że akurat tak, jak większość wysokowrażliwców to ma, tak ja nie jestem pewna, czy tę drógą wrażliwość również posiadam, jeśli rzeczywiście jestem HSP, ponieważ ci ludzie z Sensory Processing sensitivity w większości są też bardziej podatni na kofeinę na przykład, podczas gdy na moim mózgu kofeina nie robi wrażenia, zawsze mam niedociśnienie i po kawie, niestety, się to nie zmienia, są bardziej podatni na różne zjawiska duchowe, typu, no nie wiem, zasypianie w Duchu Świętym, pogrążanie się w medytacji, poddawanie się hipnozie itd. rzeczy, przy których trzeba się na ogół intensywnie skupić na jednej rzeczy. Ja się nie umiem skupić na jednej rzeczy. Nie, że mam cóś z koncentracją, tylko się skupiam zawsze na zbyt wielu rzeczach naraz, widzę na ogół stosunkowo dużo szczegółów wszędzie, myśli mi w mózgu latają, no nie idzie się ograniczyć do jednej rzeczy, a w każdym razie muszę się bardzo postarać, tak, że bardzo bardzo bardzo. Także nie sądziłam, że coś z tego może wyjść po racjonalniejszym spojrzeniu na rzecz.
Jednakże spróbować by należało. Postanowiłam zacząć od naszej polskiej babki od ASMR, SoftAnnaPL, jedynej dobrej, jaką znalazłam robiącą ASMR po polsku i myślę, że też bardzo dobrej międzynarodowo. No OK, fajne są te dźwięki, miło jest, zamulasto, ale żeby jakieś tingles? Nieee… Absolutnie. Potem zaczęłam jeszcze czytać w sieci, że właśnie tak mało jest tych ludzi, co to mają, że każdy ma inne triggery i postanowiłam sobie sprawdzić różne triggery. Od razu zauważyłam, że nie robią na mnie wrażenia filmiki z mizianiem, jakieś kosmetyczki, masaże itd. których jest chyba najwięcej. Może dlatego, że i w realu jakoś nieszczególnie lubię, jak mnie ktoś obmiziowuje, nawet moja własna Mamulka jak mi kiedyś robiła masaż kamieniami, musiała mnie najpierw strasznie długo rozluźniać i niby było fajnie, ale jakoś tak… no sama nie wiem, zresztą chyba po niej mam tę awersję do miziania, w genach czy coś, bo moja Mamulka to nawet ma dziwniej, bardzo, bardzo niekomfortowo się czuję, jak na przykład jedzie komunikacją miejską i jest ścisk, łazić do kosmetyczki czy do fryzjera nie lubię, bo mi się nudzi. 😀 Nie mam pojęcia, jak ludzi to może relaxować.
Wtedy właśnie przyszła mi myśl, że przecież mnie triggerują te wszystkie moje języki. Na przykład jak mam z nimi kontakt przed snem, albo jak się uczę któregoś z tych, które już jakoś znam, albo jak jestem w jakimś takim dobrym nastroju, czy coś. Przecież tam pisali w którymś czymś, że niektórzy mają ASMR przed snem. Jak to nie jest ASMR, to, jak to mówi Zofijka, ja jestem latający pingwin. Podobnie i akcenty mnie triggerują różne, harfa mnie triggeruje, czasami Mishy gadanie, te jego hhrrru? i inne różne, no i moje fazunie mnie triggerują. Muzyka obiektów moich faz wielkich i małych, nawijki obiektów moich faz wielkich, dużo rzeczy związanych z nimi, śmiech Gwila mnie triggeruje bardzo… I różne konkretne słowa mnie triggerują, nawet w polskim. Wiecie, że ja sobie robię takie rankingi, moich ulubionych słów w każdym moim ulubionym języku? 😀 Haha, serio. Tak jak chyba wszyscy na Behind The Name robią sobie prywatne rankingi ulubionych imion co roku, tak ja robię też rankingi moich ulubionych słów, względnie wyrażeń.
No to mnie olśniło, czyż nie? 😀 Wtedy jeszcze nie wierzyłam, że ludzie mogą też się triggerować słowami, ale okazało się, że trigger words też mogą być. Co prawda większość ludzi robiących ASMR rozumie trigger words inaczej niż ja, jako słowa zawierające dużo triggerującyc głosek, którymi jak zauważyłam wedlug nich są c/k, t, p, głównie chyba to, albo słowa typowo związane z relaxem, odprężeniem itd. Czyli to też nie działa? No szkoda, ale przynajmniej wiem już, że mam ASMR.
Potem tak się jakoś do tego zniechęciłam.
No dobrze, ale czy w tym jest miejsce dla mnie? Powiedziałam Sekai, że tak, chyba mam ASMR, że chyba miałam, właściwie od zawsze, tyle, że jakieś takie dziwne, no i nie wiedziałam nigdy co to jest, kiedyś nawet myślałam, że tak w jakimś stopniu wszyscy mają, no bo co takiego dziwnego, teraz wiem, że to jest na pewno to, ale te filmiki na mnie wrażenia nie robią. No i czemu niby to miałby być biznes dla mnie? No więc Sekai się bardzo ucieszyła, że nie tylko ona ma tingles od tego i zaczęła najpierw swoją nawijkę o tym, że wiedziała, że ja to będę mieć, bo niewidomi mają wyostrzone zmysły, 😀 a potem stwierdziła, że ja jej zawsze piszę takie długie maile i ona zawsze miała wrażenie, że w takim razie muszę jej poświęcać dużo czasu, się dziwiła, że mi się chce, chociaż dla mnie to jest naturalne, że jak się z kimś pisze już jakoś dłużej, kogoś się lubi, jest temat do nawijki, to się pisze nieraz długo, zwłaszcza, że Sekai bardzo ciekawie pisze, więc raczej nie ma to nic do rzeczy, czyż nie? No ale OK, w każdym razie stwierdziła, że z tego wnioskuje, że w takim razie potrafiłabym chociaż zrobić wrażenie, że się interesuję tymi ludźmi, którym mam z założenia zrobić ASMR. Nooo ciekawa teoria, 😀 ale może coś w tym jest. Nie mam pojęcia właściwie. No i jeszcze stwierdziła, bo myślała, że ASMR są tylko po ingliszu, że nie mam blokady przed nawijaniem po ingliszu, co jest prawdą, bo się dosyć dawno już pozbyłam ku mojej ogromnej radości, teraz współczuję tylko tym, którzy się blokują, no i że pewnie z ingliszem też bym sobie poradziła.
Zrobiła mi Sekai miszmasz w mózgu, myślałam o tym i myślałam, w sumie bardzo poważnie, ale doszłam do wniosku, że nie jestem wcale taka pewna, czy dałabym radę ogarnąć wrzucanie filmików na Youtube'a, nagrywanie, w sensie jakiejś wizji, no bo wiem, że niewidomi ogólnie robią jakieś filmiki na Youtube'ie, ale przy czymś takim to pewnie trzeba by się było trochę pobawić, nie wierzę, że taki normalny człowiek striggeruje się samymi dźwiękami, bez jakichś chociaż minimalnych wspomagających bodźców wizualnych. Pewnie ktoś by mi musiał pomagać, ja w ogóle nie wiem, jak to się robi technicznie, a poza tym, myślę, że robienie tego dość szybko mogłoby mi się znudzić. Fajna zabawa, ale czy na dłużej? Tak mi się wydaje, że chyba nie. No i ostatecznie wtedy bym to nagrywała i puszczała w sieć, choroba wie, czy by mi się ze stresu inglisz nie bloknął, albo bym się przycinała, co ludziom by w relaxie raczej nie pomogło. Bo chciałabym jednak jeśli już robić, to nie tylko po poliszu. Po szwedzku byłoby śmisznie, szwedzki jest taki uspokajający i harmonijny. 😀 Dużo triggerujących słów. 😀 No nie wiem, mimo wszystko babynaming dużo bardziej mi się podoba.
Ale idźmy dalej, bo to bynajmniej nie jest koniec mojej zarąbistej przygody. Wczoraj, teraz to właściwie już przedwczoraj… przedWczoraj postanowiłam spróbować jeszcze raz, co wyjdzie. Postanowiłam znaleźć jakiś kanał z ASMR po walijsku. -Dość trudne zadanie, które też mi się nie udało, ale znalazłam wyżej wspomnianą Laurę, która pochodzi z północnej Walii i jest nativespeakerką, w związku z czym ma zzzaaarrrąbiiissstyyy akcencik w ingliszu, chociaż nie jakiś bardzo mocno walijski i stwierdzić muszę, że mimo wszystko wiele ciekawszych w Walii już słyszałam, no i kilka tych filmików z walijskim w roli głównej lub drugoplanowej zrobiła, włącznie z wyżej wspomnianymi lekcjami, szkoda, że takimi podstawowymi, bo jestem pewna, że jakby zrobiła cóś więcej, mogłabym się z tego uczyć z ciekawymi efektami. I wiecie co nastąpiło? Miałam te całe tingles. Miałam tingles na całych ramionach i trochę też na skroniach, jakby mi się bezpośrednio mózg ztriggerował hahahaha. Oczywiście wszystko bardzo stopnowo i powolutku, z czasem zaczęłam też coraz bardziej zamulać, no tak normalnie jak podczas relaxu, nie jakoś tam dziwnie. Jak to mówi moja koleżanka z Irlandii, ta, o której Wam pisałam, że mam od niej pełno książek, zresztą mam tylko jedną koleżankę z Irlandii, czułam się chillaxed, w sensie chilled out i relaxed oczywiście, bardzo mi się podoba to określenie, nie wiem, czy to jej, czy jest w szerszym użytku, w każdym razie kupiłam je i myślę, że to jest właśnie tak, gdy człowiek czuje się naprawdę chillaxed.
Ale żeby było jeszcze ciekawiej, z czasem zauważyłam, że chyba nie tylko ten jej walijski mnie triggeruje, nawet nie tylko jej walijski akcent w angielskim, ale też wiele innych dźwięków w tym filmiku. Tak jakby ten walijski mi pobudził całe ASMR. Słuchajcie, miałam to dziwne coś, te całe tingles nawet od dźwięku pisania długopisem. A jeszcze dzień wcześniej się trochę podśmiewałam, jak człowiek może się relaxować i odczuwać jakiś tam wielki błogostan, bo któś tam sobie skrobie długopisem czy nalewa Pepsi do szklanki. No bo to jest śmieszne, ale teraz przynajmniej wiem, jak to jest. 😀 Jeszcze nie byłam taka bardzo zamulona, mimo, że sama nie bardzo wiedząc, w którym momencie dokładnie, znalazłam się z laptopem na łóżku i leżałam plackiem, tak jakoś odruchowo chyba postanowiłam, że lepiej mieć tingles w pozycji leżącej. Postanowiłam więc się dowiedzieć, czy może być tak, w sensie czy to jest normalne, jak któś najpierw nie ma tingles, a potem od jednego triggera nagle odkrywa, że może mieć ASMR, jak się odpowiednio wczuje. Przeczytałam mnóstwo ludzkich historii dotyczących ASMR i w końcu dowiedziałam się, że tak, bo jeden facet tak miał.
Z tymi całymi tingles to ja mam w ogóle fajnie. One trwają od kilku sekund do kilku minut normalnie, może czasem trochę dłużej i moje też, ale są tak jakby z przerwami. Także jeszcze piętnaście minut po tym, jak mi się zaczęło je miałam. No to jak wiedziałam, że nie jestem jakiś alien z moimi reakcjami ASMR, postanowiłam się jeszcze pobawić.
Był już raczej późny wieczór, więc stwierdziłam, że zobaczę sobie, czy teraz jakiś filmik z ASMR do snu będzie w stanie zmusić mój mózg, żeby usnął o jakiejś normalnej porze, bo ostatnio trochę dziwnie zasypiałam. Wypróbowałam więc filmik SoftAnny. Nie zasnęłam co prawda, ale miałam wręcz takie fale tingles i byłam bardzo, bardzo zamulona, tak jakbym miała w niedługiej przyszłości zasnąć. Wtedy zobaczyłam filmik jakiejś babki z brytyjskim akcentem, robiącej roleplay z masażem twarzy. Babka się nazywa Innocent Whispers. Jej akcent jest trochę przesadzony, jakoś mi się wydaje, ale i tak bardzo fajny, poza tym ładnie brzmi. Chciałam zobaczyć, czy teraz, w moim obecnym tinglowym stanie, to całe mizianie zrobi na mnie jakieś wrażenie.
Mizianie tak sobie… ale, te wszystkie buteleczki… z tymi płynami, olejkami, mmmmm. Że też ja tego wcześniej nie zauważyłam, jakże to pięknie brzmi. 😀 Nie no, serio, chillax.
Oczy mi się już zamykały, ale jeszcze jakimś trzeźwo funkcjonującym obszarem świadomości zarejestrowałam, że Tatul wyłonił się z łazienki poczyniywszy już właśnie wszelkie swe kąpiele i inne zabiegi pielęgnacyjne, a że ja się zaszyłam na większość wieczoru z moimi triggerami i robiłam z siebie królika doświadczalnego, to sama się jeszcze wypluskać nie zdążyłam. Gdybym wiedziała, jak będzie wyglądać sytuacja, z pewnością inaczej bym to zorganizowała. Sądziłam, że zanim się w pełni ogarnę do snu, tingles i cały ten chillax zdążą mi już dawno przejść.
Fakty wyglądały jednak tak, że owszem, odmuliłam się trochę, znowu myśli w mózgu zaczęły mi latać i myślałam o wszystkim naraz, zaśnięcie też mi trochę zajęło, ale tingles… taak… to jest naprawdę zjawiskowe…. tingles miałam jeszcze bezpośrednio przed uśnięciem i, choć za to mózgiem nie ręczę, mam wrażenie, że jak już byłam w głębokim śnie, też miałam taką jedną, dużą falę tingles, która przeleciała przeze mnie po całości, tak jak wtedy przy tym filmiku do snu.
Mądrzy ludzie od ASMR piszą, że: "(…) each episode contributes to improved mood and a feeling of happiness and wellbeing, which lasts for several hours." (www.steadyhealth.com/medical-answers/autonomous-sensory-meridian-response-asmr)
Mmm, ja zdecydowanie miałam feeling of happiness and wellbeing lasting for several hours. Chodzi mi o to, że jak się obudziłam, chociaż nie miałam już oczywiście żadnych tinglów, byłam w bardzo bardzo fajnym nastroju.
Ciąg dalszy też jest. ALe niezwiązany ściśle z ASMR, to znaczy tak, ale to jest już jakby osobna historyjka, więc pozwolę sobie opowiedzieć ją Wam w osobnym wpisie.
Tymczasem ciekawa jestem Waszych opinii na temat tego wpisu, także na temat ASMR, może któś testował? A jak któś pod wpływem mojego wpisu testować zamierza, to ogromnie jestem ciekawa, czy w Waszym przypadku działa, no i Waszych triggerów. 😀 Ciekawe, czy teoria Sekai, że jak niewidomi mają wyostrzone zmysły, to mają ASMR, się sprawdza, czy jedno z drugim ma w ogóle coś wspólnego.
Jak obiecałam pojawił się już mój nowy awatar, którym jest utwór Gwilyma Bowena Rhys, o tytule Ben Rhys. Ben Rhys to praprapradziadek Gwila, który był górnikiem w kopalni węgla, gdzie też zginął tragicznie i tego też dotyczy ów utwór, który oczywiście został napisany przez Gwila. Po walijsku go nie rozumiem za bardzo, tylko pojedyncze frazy, no może kilka zdań, ale czytałam jego angielskie tłumaczenie i muszę powiedzieć, że jest bardzo poruszający. Piosenka ta pochodzi z solowego albumu Gwila "O Groth Y Ddaear", co na polski tłumaczy się "Z Łona Ziemi", albo "Z Macicy Ziemi", w sumie nie mam pojęcia, co z tego posiada Ziemia. W każdym razie croth to po walijsku i łono i macica, a jest groth, bo taka jest gramatyka walijska. Ciekawa jestem, jak zwykle, Waszych opinii. 🙂
Gwilym Bowen Rhys.
Ostrzeżenie: długi wpis.
Witajcie!
Nadejszła więc w końcu ta chwila, że się zdecydowałam i postanowiłam napisać wpis na temat obiektu mojej czwartej, obecnie będącej w pełnym rozkwicie fazy, człowieka, na którego tę fazę mam i kwestii ściśle z tym wszystkim związanych.
Tak jak już ostrzegałam, wpis będzie długi, bo i dużo mam do napisania, a większość z tego jest, dyplomatycznie rzecz ujmując, o sporym dla mnie znaczeniu emocjonalnym.
Pisałam też, że dłuuugo się zastanawiałam, czy w ogóle ten wpis pisać, a jak tak, to co i ile w nim pisać, bo moja sytuacja związana z tą fazą jest dość ciekawa i, hm, chyba troszkę nietypowa. Zastanawiałam się nad tym tak długo także z innego powodu, ale o nim napiszę później, jak już będziecie cokolwiek wiedzieć.
Gwilym Bowen Rhys pochodzi z Walii, walijskojęzycznej Walii, z wioski o nazwie Bethel, w hrabstwie Gwynedd. Ponieważ już Wam pisałam, że wszystkie moje wielkie fazy jak dotąd są fazami muzycznymi, można łatwo wydedukować, że i Gwilym ma z muzyką dużo wspólnego. Jest wokalistą i gitarzystą, generalnie człowiekiem od instrumentów strunowych, także od różnych innych instrumentów czasami. Na chwilę obecną gra i śpiewa, choć głównie jednak gra, w alt-folkowym, trochę takim psychodelicznym zespole Plu, razem ze swoimi siostrami Elan i Marged. W zeszłym roku zrobił pierwszy solowy album o tytule "O Groth Y Ddaear", album bardzo folkowy, taki bardzo idyllicznie według mnie brzmiący, Gwil też kiedyś gdzieś stwierdził, że ten album, w porównaniu z tym, co głównie gra i śpiewa na koncertach jest bardzo wyrafinowany i coś w tym jest. Jeszcze rok temu był też liderem, głównym wokalistą i gitarzystą rockowego zespołu Y Bandana, który współtworzył razem ze swoimi kuzynami – Tomosem i Siônem Owensami – i przyjacielem ze szkoły Ysgol Brynrefail – Robinem Llwyd Jonesem, w sumie nie wiem, czy Llwyd się odmienia, bo nie wiem nawet, czy to jest jego drugie imię, czy pierwsze nazwisko, w Walii z tym się czasami można serio pogubić, ale nieważne. Gwil napisał też muzykę do większości ich piosenek. Y Bandana nie mają raczej jakiejś ambitnej muzyki ani textów, ale wiele z nich jest śmisznych i raczej lekkich w tematyce. Brał też udział w różnych innych muzycznych projektach walijskich. Nie powiedziałabym raczej, że jest jakąś szychą czy celebrytą czy czymś takim w swoim środowisku, niemniej jednak znają i jego i jego oba zespoły w Walii bardzo dobrze, mi już się miliard razy chyba zdarzyło, że słuchałam sobie BBC Radio Cymru i zapuścili akurat coś od Gwila, stosunkowo często też się sam w BBC pojawia, ostatnio w moje urodziny. 😀 Jednakże oprócz działalności muzycznej Gwil angażuje się też trochę politycznie, jest nacjonalistą (Boże, powiedz mi, czemu ja muszę mieć koniecznie fazy albo na socjalistów, albo na nacjonalistów 😀 co ja się namęczyłam z tym socjalizmem Vreeswijka…, ale już chyba lepiej mieć fazę na nacjonalistę, jeśli już, bliżej mi chyba do tego, niż do socjalizmu, zwłaszcza tak skrajnego jak Vreeswijka, zwłaszcza, że ten nacjonalizm Gwila nie jest jakiś strasznie radykalny). Poza tym przyczynia się do popularyzacji clog dance'u (tradycyjnego tańca walijskiego), poprzez tworzenie clogów, czyli obuwia służącego właśnie jak sama nazwa wskazuje do clog dance'u, ale też do wielu innych rzeczy. Tymi clogami jakoś szczególnie interesuje się mój Tatul, nie mam pojęcia dlaczego, zresztą w ogóle jakoś od początku szczególnie się interesuje Gwilem, nigdy aż takiej wagi do tych moich faz nie przywiązywał. 😀 W każdym razie Gwil się cały czas uczy robić te clogi u takiego faceta, który się nazywa Trefor Owen, pochodzi z Criciedd i jest właśnie clogmakerem. Poza tym, żeby było jeszcze różnorodniej, Gwil studiuje archeologię. Także przyczynia się mocno do popularyzacji, rewitalizacji czy jak to tam określić, języka walijskiego. No z tą rewitalizacją chyba przesadziłam, bo jeszcze nie wymarł, więc chyba ożywiać go nie trzeba. Jego tata, Rhys Harris, w swojej młodości był wokalistą punkrockowego zespołu Y Trwynau Coch (Czerwone Nosy po naszemu, istniał on sobie od lat siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych, zespół, nie tata Gwila. Jego mama, Siân, jest nauczycielką wuefu w Ysgol Brynrefail, czyli tej samej szkole, do której chodził Gwil, ale też ma jakiegoś folkowego fisia, bo pomaga czasami Gwilowi pisać texty do jego piosenek, w ogóle jest fajna, no ale jak inaczej. 😀
Tyle o Gwilu na początek, teraz Was wprowadzę do tej mojej fazy. Niektórzy z Was pewnie wiedzą cóś na ten temat, że ja się już dawno chciałam uczyć walijskiego. Wielu języków chcę się uczyć bardzo, a właściwie nie tyle chcę ich się uczyć, co po prostu umieć się nimi komunikować i je rozumieć, nie mogę powiedzieć, na których zależy mi bardziej, a na których mniej, bo wszystkie uwielbiam z jednakową siłą, ale moja potrzeba rozumienia jeęzyka walijskiego była dość szczególna, jak słyszałam gdzieś walijski, czułam się, poza tym, że byłam w swoisty sposób szczęśliwa, jak zawsze, gdy słyszę jakiś mój ulubiony język, to również dziwnie sfrustrowana, czasami wręcz dziwnie mocno wkurzona, że no OK, fiński pewnie kiedyś tam poznam, holenderski też, fryzyjski może też, przez holenderski, farerski dzięki szwedzkiemu, saami dzięki fińskiemu ale walijskiego pewnie mi się nie uda. Ciekawe, że sądziłam też, że innych celtyckich pewnie też mi się nie uda i chociaż mnie to frustrowało, to jednak nie aż tak, jak walijski. W związku z tym co jakiś czas czyniłam desperackie próby zmienienia tej rzeczywistości, a potem się nie udawało i byłam jeszcze bardziej wściekła, jak to określają na południu Walii, byłam tampin' fumin' ragin' czyli najlepiej to bym kogoś zabiła, jeśli mogłoby mi to pomóc, a rzadko jestem tampin' fumin' ragin', bardzo rzadko. 😀 No dobra, nie wiem, czy aż tampin' fumin' ragin', ale tampin' fumin' na pewno byłam. 😀 Starałam się jednak na miarę moich możliwości pogodzić z rzeczywistością, znacznie gorsze problemy przecież ludzie mają, czyż nie? Średnio mi się to jednak udawało.
Któregoś dnia, jakoś pod koniec października zeszłego roku, obudziłam się jakoś straszliwie wcześnie, znaczy Misha mnie chyba obudził, leciało u mnie BBC Radio Cymru, a ja sobie stwierdziłam, po raz kolejny zresztą, że to tak nie może być i ja muszę, muszę, muszę ogarnąć jakoś ten walijski, tym razem jednak zdobyłam się na minimalizm, bo chciałam ogarnąć walijski jakoś, a nie jak najlepiej i jak najszybciej zacząć gadać normalnie. I może dlatego wypaliło, któż to wie? Stwierdziłam sobie, że nawet jak cóś będzie bardzo mało dostępne, albo będzie całe po walijsku, co na moim bardzo początkującym etapie raczej by mi nie pomogło, będę z tego wyłuskiwać co się da.
W moich poprzednich desperackich próbach zawsze próbowałam najpierw rzucać się na jakieś strony do nauki języków, gdzie materiałów do nauki walijskiego, lub nativespeakerów czy w ogóle ludzi znających w jakimkolwiek sposób walijski było jak na lekarstwo. Szukałam po sieci książek do walijskiego, które oczywiście jeśli w ogóle dawały mi się odczytać, były w pdfie i zdarzały się w nich nawet jakieś dziwne błędy, więc ciężko mi się było z tego nauczyć czegoś więcej. Tym razem postanowiłam jednak jakoś intuicyjnie zwrócić się o pomoc do Youtube'a, choć nie sądziłam, żebym znalazła tam coś na dłuższą metę. Na dłuższą metę, fakt, nie znalazłam, ale okazało się, że z Youtube'em można sobie wyrobić całkiem fajną znajomość podstaw języka walijskiego, a w pewnych aspektach nawet więcej niż podstaw.
Pierwszym, co znalazłam, był kanał dziadziusia z północnej Walii, o nazwie "Learn Welsh With Will", jeszcze nie Gwil, tylko Will. Po czasie jakimś muszę stwierdzić, że chyba miałam fuxa, bo większość materiałów dla takich naprawdę beginnerów jak ja jest robione przez ludzi z południa, względnie przez ludzi z północy gadających jak na południu, bo południowy walijski jest łatwiejszy, ale ja chciałam się nauczyć północnego, bo jest trudniejszy i bo mi się bardziej podoba. 😀
Szkoda tylko, że Will nie pociągnął tego dalej, baardzo tego żałowałam i sądząc z komentarzy nie tylko ja, no ale cóż. W każdym razie full respect mu się należy z mojej strony, bo zrobił zaledwie 12 lekcji chyba, ale już po kilku zauważyłam, że istotnie jarzę cokolwiek, co ludzie gadają, w związku z czym moja motywacja jeszcze się podniosła i utwierdziłam się w przekonaniu, że ten walijski rzeczywiście mi ruszył do przodu, a nie ciągle tylko stoi.
Ażeby mieć ciągle kontakt z walijskim, a serio przez te pierwsze miesiące nauki miałam go chyba niemal ciągle, 😀 postanowiłam słuchać BBC ile wlezie, podcastów z BBC, walijskiego Youtube'a, radia Cymru FM, Capital Cymru czy jak to się tam nazywa, no i przede wszystkim, muzyki walijskiej. Nie miałam zielonego pojęcia, że jest jej aż tyle.
Co do tej muzyki w różnych dziwnych językach, walijski, mimo, że nie brzmi jakoś bardzo ostro czy agresywnie, jak na przykład dla większości ludzi niemiecki, zawsze bardzo mi pasował do jakiegoś wrzaskliwego metalu, do jakiejś ogólnie dość głośnej, wrzaskliwej muzy, zawsze miałam wrażenie, że fajnie musi się wrzeszczeć po walijsku. Chciałam więc zawsze taką jakąś muzykę rozkminić, nawet najprymitywniejszy, świński metal o byleczym by mnie usatysfakcjonował, byle był jak najbardziej wrzaskliwy. Ale, że wtedy jak to sobie wymyśliłam, nie znałam niemal żadnych walijskich wykonawców, nie miałam pojęcia, jak się do tego właściwie zabrać. Ale jak już trochę znałam walijski, jakoś tak zrobiło mi się trochę łatwiej ze znajdowaniem różnej walijskiej muzyki, dużo zmienił fakt, że miałam już wtedy Spotify, dużo muzy poznałam właśnie przez BBC, czy przez Radio Cymru FM, które co prawda jest mniej różnorodne, ale za to pokazuje, co u nich leci. No i tak z czasem poznawałam najpierw dużo folku, potem z playlist różnych ludzi z Walii na Spotify dużo rocka i popu, walijsko- i anglojęzycznego. Nawet mnie samą zdziwiło, ile oni tej muzyki walijskiej mają, to znaczy wiedziałam, że dużo i broniłam jej przed Mamulką, która stwierdziła, że w takim wymierającym języku to się na pewno dużo nie tworzy, ale mnie też ta ilość wszystkiego zaskoczyła, bo po prostu nie miałam wcześniej zbyt wiele z tym do czynienia. A walijska scena muzyczna, OK, może nie jest tak ogromna nawet jak chociażby irlandzka, ale bardzo, bardzo dużo się tam dzieje, rozwija się bardzo dynamicznie. W ogóle śmieszne jest to, że w walijskojęzycznym środowisku świat jest bardzo mały i wygląda to tak, jakby wszyscy się znali, jak nie osobiście, to przynajmniej przez kolegę kolegi, w sieci to już w ogóle widać.
Tak więc ja sobie słuchałam tej walijskiej muzyki, coraz bardziej zaczęłam ją uwielbiać, w ogóle do tej pory bardzo, bardzo dużo słucham walijskiego rocka, popu, folku, nawet teraz leci u mnie Yws Gwynedd, walijska muzyka ma taki jakiś swój feel, nawet głupi pop, nie wiem, nie umiem tego określić, na pewno jeszcze nie raz będę jakąś muzykę walijską Wam pokazywać, to sami zobaczycie, albo i nie, bo może to moja autosugestia.
No i nastąpił dzień 3 grudnia, kiedy to wieczorem siedziałam ja sobie nad pracą kontrolną z polskiego z "Dziadów" i czegoś tam jeszcze słuchając, jak zwykle wtedy czegoś z walijskiego rocka i… Ło mamo, a to co to jest? Napatoczyłam się na jakiś zespół, może nie z jakąś muzyką wielce ambitną, ale… cóś w tym jest. Tak sobie pomyślałam. Do tego stopnia mnie ten zespół zaintrygował, że zdecydowałam się przesłuchać całą ich dyskografię. Poskutkowało to tym, że musiałam się co chwilę odrywać od tych nieszczęsnych, biednych "Dziadów", no bo nie mogłam nie zwrócić większej uwagi na większość ich utworów. No i… ja pipczę, jak ten gościu się pięknie wydziera! Chociaż wcale nie jakoś bardzo, bo prawie w każdym rockowym zespole się ludzie wydzierają jakoś tam.
Tym wydzierającym się kimś, jak już się na pewno domyślacie, był Gwil, a ów zespół to Y Bandana. Napisałam już pracę z "Dziadów", z której mimo, iż tak niewiele uwagi jej poświęciłam, dostałam pińć, zrobiłam dużo innych rzeczy, po czym wróciłam do komputera, żeby coś tam jeszcze zrobić, również słuchając Y Bandana. Zakończyło się to tym, że postanowiłam zrobić niewielki research, cóż to w ogóle jest za zespół i tak poznałam Gwilyma i jego solowy album. Strasznie się zdziwiłam, że któś, kto robi takiego w sumie zwykłego poprocka, może robić taki nieziemski folk, szok przeżyłam wielki. No i potem poznałam jeszcze Plu, czyli trzecią – bardziej alternatywną, równie folkową, dość skomplikowaną, ale harmonijną, jeszcze bardziej ambitną część Gwilyma. Wtedy trochę ze smutkiem i pewnego rodzaju zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że skończyła się era Vreeswijka i teraz będę mieć fazę na człowieka, o którym pewnie niezbyt prędko dowiem się czegoś konkretnego, bo prawie nie znam walijskiego, w związku z czym trzeba się zabierać do roboty.
Zaczęłam używać bardzo intensywnie lekcji walijskiego na Youtube'ie, stworzonych przez niejaką Elin Rhys z południowej Walii, bardzo, bardzo wiele się z tego nauczyłam, straszliwie żałowałam, że na Youtube'ie jest tylko pierwsza seria tego czegoś. To coś nazywało się "Now You're Talking", leciało kiedyś w telewizji Telesgôp, Elin jeździła tam po całej Walii, gadała po ingliszu, z zaaaarrrąbiiiiiiiiistyyyym akcentem o walijskiej kulturze, były jakieś śmiszne dialogi, no i słownictwo zarówno południowo- jak i północnowalijskie. Było trochę rzeczy wizualnych, ale nie tyle, żeby nie dało się tego jakoś obejść, albo po prostu nie robiłam wszystkich ćwiczeń, które tam były.
Po tych lekcjach Elin umiałam się już wypowiedzieć jakimiś bardzo nieskomplikowanymi zdaniami po walijsku, teraz właściwie też jest podobnie, tyle, że znam więcej bardzo różnych słów no i trochę bardziej ogarniam te wszystkie mutacje miękkie, nazalizacyjne i inne, czego z "Now You're Talking" nie udało mi się do końca zajarzyć.
No i Now You're Talking się skończyło, czas był pomyśleć o czymś innym. ale co by to miało być? Niedobrze mi się już robiło od ludzi doradzających mi "To weź sobie znajdź jakiegoś nativespeakera". O taak, bardzo chętnie, tylko właściwie gdzie? Więc znowu próbowałam walić na strony typu my Language Exchange, pisałam tam do wszystkich ludzi z Walii, którzy twierdzili, że znają walijski, szukałam sobie penpali na Global Penfriends, bo tak nawiązałam bardzo wiele ciekawych anglijskich znajomości i bardzo unaturalnił się mój inglisz w bardzo szybkim czasie. Cóż, skoro większość walijskich ludzi zarejestrowała się na my language exchange chyba jeszcze w epoce, gdy po ziemi chodziły australopiteki i od wieków nikt z nich tam nie właził, odpisała mi najpierw jedna dziewczyna, mówiąc, że bardzo jej przykro, ale wpisała sobie ten walijski tak tylko dla ścisłości, bo nauczyła się w dzieciństwie trochę od babci i teraz nawet to, co wie, jest już bardzo zardzewiałe, odpisał mi też chłopak, który stwierdził, że owszem, chętnie by mi pomógł, ale raczej w ingliszu, bo walijskiego się uczył, jak wszyscy, w szkole, umiałby się jakoś tam dogadać, ale nie używa go na co dzień i nie czułby się komfortowo ucząc kogoś języka, który tak słabo zna, bo zawsze mu z niego słabo szło i… dodał, żebym znalazła sobie jakiegoś native'a. Na Global Penfriends nawiązałam znajomość z jedną babunią, która mi powiedziała, że jestem bardzo miła, że chcę się uczyć walijskiego, chociaż tak właściwie to po co, przecież tylko na północy niektórzy tam sobie gadają po walijsku w gronie rodzinnym, ona się uczyła od dzieciństwa walijskiego, ale już prawie nie używa. Była jednak również bardzo miła, ale co z tego, skoro jak jej odpisałam, po co chcę się uczyć walijskiego i tak dalej, nie otrzymałam od niej żadnej wieści. "No tak, i ja mam znaleźć sobie native'a" – śmiać mi się chciało. Znudziło mi się wysyłanie podobnych wiadomości do kilkudziesięciu osób, potem jeszcze próbowałam z taką listą dyskusyjną, ale wszystko tam było po walijsku, więc bym się za Chiny nie dogadała, poza tym okazało się, że tam nativespeakerów nie ma zbyt wiele.
Dochodziłam już powoli do wniosku, że walijskie native'y muszą chyba siedzieć w jakichś dziurach zabitych dechami, bez dostępu do sieci i komunikują się wyłącznie ze sobą, wyłącznie po walijsku, albo mają jakieś exkluzywne miejsce w sieci tylko dla native'ów i robią tam wszystko, żeby tylko żadne nie native'y czasem nie posiadły umiejętności nawijania w języku walijskim, który jest przecież wyłącznie ich. 😀
Zwierzałam się z mojego problemu jednemu z moich penpali, z Polski tym razem, który mnie zawsze cierpliwie wysłuchuje i stwierdził, że niech się w takim razie skichają. No OK, ale mojego problemu to nie załatwi. Chciałam już nawet pisać do tego Willa, tego "Learn Welsh With Will" na Youtube'ie jakiś komentarz czy cóś, że help me, bo to szybciej ja się chyba skicham, ale stwierdziłam, że jakby chciał ludziom z tym pomagać, to by się przede wszystkim odezwał do tych jęczących, co chcieli, żeby więcej lekcji zrobił, a poza tym on też nie jest native'em, więc mógłby się wykręcić, on się uczył walijskiego i jednocześnie robił filmiki.
Zwierzyłam się też z mojego problemu Tatulowi. Wcześniej natomiast opowiadałam mu już o Gwilu. Tatul sobie dwa fakty skojarzył i palnął: "No to napisz do tego swojego Gila". Wow, cóż za pomysł – pomyślałam. No bo serio, normalnie jakby Tatul się urwał z choinki. Ja mam napisać do człowieka, którego wszyscy kojarzą w całej północnej Walii, z którym robią wywiady w BBC, żeby mi pomógł z walijskim? Ha, ha, ha. Przezabawne.
Ale jak człowiek ma fazę, to ma różne rozkminy, więc i ja takowe miałam. Coraz częściej myślałam, co by było, jak bym napisała do Gwila, czy by mi odpisał i co i co by z tego wyszło. A potem sobie uświadomiłam, że na jego stronie jest jego email, więc, hmm, właściwie, można by może spróbować? Ostatecznie nie byłby to mój pierwszy raz, gdy pisałabym do kogoś dość znanego, więc może by nie było tak źle, a zresztą pewnie i tak by mi nie odpisał, bo by nie miał czasu, może by się moją propozycją ubawił. Ale ilekroć zaczęłam to rozważać na poważnie, przechodziły mnie ciarki "No weź, to przecież chore." więc bardzo chciałam i bardzo nie chciałam naraz.
Ale gdy już moje wątpliwości osiągnęły apogeum, napisał do mnie Aleks, ten kolega z Polski, my piszemy dość rzadko, ale takie dość opasłe mailiska, i się mnie zapytał "Jak tam Gwil?" to znaczy moja faza w ogóle. No i się mu wywnętrzyłam, a Aleks stwierdził, że powinnam do niego napisać, to znaczy do Gwila i to jak najszybciej, bo będę potem bardzo żałować. Za to, że mnie wtedy tak cisnął, dziękowałam mu chyba już z czterdzieści pięć tysięcy razy. 😀 No cóż, w sumie prawda.
Tylko jak? Miałam zrobić jak najszybciej, Aleks zdążył mi odpisać na kolejnego maila, a ja jeszcze tego nie zrobiłam, bo myślałam jak i czy na pewno. W końcu, jakoś pod koniec stycznia, leżałam sobie w nocy z Mishą, nie mogłam zasnąć, czytałam jakąś książkę z akcją w Walii i nagle z całą mocą stwierdziłam. "Napiszę do Gwila". Żałuję tylko, że nie zdecydowałam się na to od razu, jak to pomyślałam, bo stwierdziłam, że jest noc, no jakoś tak dziwnie pisać do człowieka w nocy z czymś takim, będzie wyglądać jakbym była w strasznej desperacji. Bo też byłam w dość mocnej, ale nie muszą o tym wszyscy wiedzieć, a Gwil zwłaszcza. Więc ułożyłam sobie w mózgu pięknego, przekonującego maila, bardzo mi się podobał, dużo tam nawet było po walijsku.
Tyle, że do następnego dnia po nocy ten piękny email zdążył mi z mózgu niestety wyparować i musiałam wynyślić na szybko nowego, ktory nie był już taki ładny, to znaczy nie aż tak, ale też był ładny, trochę był po walijsku i trochę nawet dla popisu po Wenglishu, w sensie w walijskim angielskim dialekcie, którego swego czasu troszkę przyswoiłam, dialekt jest co prawda głównie używany w Valleys na południu, a Gwil jest z północy, ale co tam, liczy się popis, 😀 a teraz wiem, że na północy też tak gadają. Napisałam mu też, że bardzo lubię jego wszelką muzykę, jednak było to tak off topic, że prawie tego nie było, żeby sobie za dużo czasami nie myślał.
Ufff, napisałam wreszcie tego maila. Ciekawe, co teraz nastąpi? Ee tam, pewnie nic. No na pewno nic nie nastąpi, no bo co by właściwie nastąpić miało? Naprawdę niczego się nie spodziewałam. Ale przynajmniej nie będę żałowała, że nie spróbowałam chociaż, no i, jak stwierdził alex, będę miała tę satysfakcję, że napisałam do Gwila, a może mi odpisze, że nie może, że nie ma czasu, albo coś w tym stylu, to będę miała satysfakcję, że pisałam z Gwilem. Nie było mi więc trudno trzymać się mojej reguły życiowej, żeby się nie nastawiać w ogóle.
Jednak mimo to pocztę sprawdzałam kompulsywnie, obsesyjnie, no po prostu co chwilę i dziwne doprawdy, że nie dostałam nerwicy natręctw. 😀 Mija pierwszy dzień, nic nie ma. Chciałam nawet w nocy sprawdzić, jak się obudziłam, czy cóś jest, ale stwierdziłam, że chore i jeszcze stwierdziłam, że pewnie wtedy chciałabym mu od razu odpisać, więc niech sobie jeszcze poczeka, no i że pewnie i tak nic nie ma. Nic też nie było. Najbardziej dobijało mnie to, że jak on mi nie odpisze w najbliższym czasie, to ja serio będę tak wisieć na tej poczcie, no bo nie wiadomo, może na przykład nie miał sieci i przez pół roku nie będzie mógł odpisać, a potem się zdecyduje, a ja cały czas będę tkwić w takim napięciu i że w sumie to chyba teraz jeszcze bardziej pogorszyłam sytuację. Chociaż obecnie uważam, że pewnie taka sytuacja przyczyniłaby się do tego, że mój mózg po prostu by wytłumił fazę, albo ja celowo bym się o to postarała.
Zaczyna się kolejny dzień, mnie strasznie boli mózg, zwlokłam się z łóżka tylko dlatego, że miałam szwedzki, tak to bym leżała plackiem i nawet poczty bym nie sprawdziła, ale szwedzki mam rano, mój nauczyciel dość wcześnie wyjeżdża, więc stwierdziłam, że pewnie już i tak jest w drodze i nie będę odwoływać, a mózg mi pewnie przejdzie, o ile to nie jest tradycyjnie jakaś migrena.
No więc skoro się zwlokłam, sprawdziłam pocztę i… no serio, dosłownie zapomniałam na chwilę, jak właściwie się oddycha. 😀 ODPISAŁ MI GWIL! Mózg też mi przeszedł. Przeszedł mi w ogóle chyba do jakiegoś innego stanu skupienia.
Potem chyba z dwa tygodnie miałam zwyczaj czytać sobie tego maila przed snem, więc pamiętam go stosunkowo dobrze, zresztą całą naszą korespondencję przechowuję.
Absolutnie nie spodziewałam się takiego entuzjazmu, może nawet większego, niż mój, no ale Gwil jest już taki "enthusiastic". Na wstępie dowiedziałam się, że jestem "Incredibly Amazing". 😀 Wow. Generalnie nie jestem jakoś bardzo wrażliwa na to, jak któś mi słodzi, chyba po Tatulu mam taką reakcję, że zawsze mi się wtedy włącza ironia, ale wtedy chwilowo nie zadziałała, wiadomo, faza. Dowiedziałam się także, że jestem "like a bit of a linguistic genius" 😀 oraz że Gwil będzie "more than happy" będąc moim penpalem. TO co dopiero ja mam powiedzieć? 😀 Napisałam, że ja jestem "extremely happy". Cieszy się, że lubię jego muzykę i że będzie nagrywać też coś w tym roku, więc "I'll have to ask you what you think about it before I release it haha". Nie miałam pojęcia, czemu haha, czy to jest takie śmieszne, że ja lubię jego muzę, czy, że odtąd będzie mieć krytyków muzycznych nawet w Polsce, czy, czego się obawiałam, że nie mówi tego poważnie, ale okazało się, że tak, bo już mi część pokazał hihi. 😀 Bardzo też go zastanawiało, czemu zdecydowałam się uczyć walijskiego, a nie baskijskiego czy irlandzkiego, bo przecież są bardziej wymarłe i trudniejsze. 😀 Stwierdził też, że to jest cudowne, że ludzie się tak namiętnie interesują kulturą walijską, ale że jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby któś się aż tak fascynował. Ale najbardziej powaliła mnie ostatnia rzecz. Końcówkę maila pisał mi po walijsku, byłam z siebie strasznie dumna, bo wszystko zajarzyłam i mu potem dorzecznie odpisałam. To, co mnie powaliło, to fakt, że podpisał się "Dy Gyfaill Newydd, Gwilym". "Dy gyfaill newydd". Nawet ja wiem, znaczy nawet już wtedy wiedziałam, że tak, jak inglisze mają jedno słowo friend do wszystkiego, tak po walijsku można mieć i kolegę (ffrind) i przyjaciela (gyfaill). Odpisałam mu dopiero po szwedzkim, na szwedzkim natomiast nie mogłam się skupić, w ogóle mózg mi odlatywał, plątał mi się szwedzki z angielskim a nawet z walijskim, miałam wrażenie, że mój nauczyciel zaczyna wątpić w to, czy aby na pewno nadal jestem jego najlepszą uczennicą, bo istotnie wyglądało to tak, jakby mi się mózg poważnie zlasował, albo po prostu jakbym coś wzięła psychoaktywnego. 😀 Na szczęście po tym tygodniu na szwedzkim było już OK.
No i tak odtąd piszemy z Gwilem. Ufam, że się nie domyśla, że mam fazę, a przynajmniej jej rozmiarów, chociaż wie, że się fascynuję jego muzyką, bo już pisaliśmy o naszych muzycznych fascynacjach, miałam niemały dylemat, czy mu pisać, ale zgodnie z radą mojej Mamuli, umieściłam Gwila idealnie pośrodku moich wszystkich fascynacji.
Co jakiś czas bardzo mnie zaskakuje, jak na przykład jeszcze przed wakacjami, nagle stwierdził, że to nie może tak być, że on mi będzie pomagał z walijskim, a ja nic i… że chce, żebym ja go w wakacje, jak będzie miał więcej czasu, uczyła polskiego. Bardzo mnie ciekawiło po co, ale Gwil stwierdził, że po prostu "for fun", a potem ja mu doradziłam, że będzie mógł pomagać tym wszystkim Polakom, co do Walii przyjeżdżają i nic po angielsku nie jarzą, a walijski jeszcze ich dodatkowo przytłacza. 😀 Aczkolwiek wtedy to by już miał bardzo dużo działalności. No w każdym razie mi się pomysł z polskim spodobał, już kilkoro moich penpali w ramach wymiany uczyłam lub uczę trochę polskiego, dla nich wszystkich pierwszym językiem jest angielski lub szwedzki, a że walijski ma bardziej podobne dźwięki do polskiego niż taki angielski, to Gwilowi idzie pięknie, zresztą bilingualnym od dzieciństwa wszystkie języki zawsze idą pięknie, to jest to, czego ja im będę zazdrościć przez wszystkie wieki wieków.
Odkąd znam Gwila, moim ulubionym wyrażeniem anglijskim jest "Show me". Na ogół rzadko się składa tak, żeby Gwil miał tak serio więcej czasu i żeby mi napisał w ciągu dnia więcej, niż jedną wiadomość, pewnie, gdyby czasu miał więcej, moglibyśmy trochę też nawijać, żeby jeszcze bardziej te nasze języki rozwijać. Ale, że nie możemy, to ja Gwilowi nagrywam różne rzeczy po polsku i wysyłam. W ten sposób dowiedział się także, że jestem dobra z walijskiej fonetyki, co zresztą sama wiedziałam. 😛 No ale w pewnym momencie wymyśliłam sobie: "Co z tego, że jestem dobra? Przecież mogę niektórych rzeczy nie ogarniać, no nie? A Gwil mi może pokazać". No więc teraz regularnie jak czegokolwiek nie jarzę, to piszę do Gwila, żeby mi to pokazał, bo ja nie wiem, jak to się mówi albo coś tam, albo żeby mi pokazał cóś tam po polsku, bo chcę zobaczyć, czy na pewno jarzy, więc wtedy mi nagrywa, kiedy ma czas, no i ja to kolekcjonuję podobnie jak naszą korespondencję i tak właśnie się dowiedziałam po raz pierwszy, że ma strasznie zarąbisty akcent po ingliszu, zarąbiściejszy od tej Elin z "Now You're Talking", bo w ogóle inny. Jak śpiewa po ingliszu, to nie zawsze to aż tak widać, mimo, że widać bardzo.
Teraz jak byłam w Sztokholmie też Gwil do mnie napisał i tą wiadomością totalnie zrobił mi chaos w mózgu. Napisał, że jest w Cardiff i że jak wróci i jak ja wrócę ze Sztokholmu, to mi coś pokaże. Tak mnie cisnęło, żeby się dowiedzieć, co, no bo kompletnie nie miałam żadnego pomysłu, o co może chodzić i co on mi może chcieć pokazać, tak o tym ciągle myślałam, że… no normalnie nie mogę. Na szczęście on wrócił z Cardiff szybciej, niż ja ze Sztokholmu, więc nie musiałam dłużej się torturować lub udawać, że mi to niemalże wisi, co on mi chce pokazać. No i mi właśnie pokazał sesję, którą miał w Cardiff, z takimi bardzo wstępnymi nagraniami do tego nowego albumu. Nie wiadomo, czy to wszystko na nim będzie, ale to jest akurat najmniej ważne. Tak więc ja się postanowiłam przyłożyć i skrupulatnie zrecenzować i tak też zrobiłam.
Czasami zresztą w ogóle pokazujemy sobie różną muzę, bo tak się składa, że całkiem sporo wspólnych rzeczy lubimy, głównie dlatego, że ja się zdążyłam wcześniej obkuć z muzyki walijskiej, ale nie tylko z walijskiej te same rzeczy lubimy. No i przez Gwila poznałam też wiele fajnej muzy, na przykład taką babkę, która się nazywa Alys Williams i taki stary walijski zespół, który się nazywa Gorky's Zygotic Mynci. A ode mnie Gwil podłapał muzykę lapońską.
I nie zapomnę, jaką mi zrobił niespodziankę wtedy jak miałam urodziny, to znaczy on o tym nie wiedział, że ja wtedy miałam urodziny, ale sam fakt, że zanim dojechał do BBC zdecydował się do mnie napisać, że niedługo będzie w BBC i że będą pewnie grać z takim jego kolegą, Gethinem Griffithsem, po prostu mnie rozwalił.
Inna sprawa: jak już Wam pisałam, mój Tatul jakoś bardzo się interesuje Gwilem, najbardziej tym, że, jak to ujmuje "struga korki", czyli robi clogi. 😀 A, no i jego Mitsubishi. I któregoś dnia do mnie przychodzi i się mnie pyta "Jak tam ten twój Gril, cały czas struga korki?" Najpierw był Gil, teraz Grill, starałam się coś z tym zrobić, ale poległam, więc niech mu już będzie, zresztą ten Grill jest śmieszny. "No struga, z dnia na dzień chyba by mu nie przeszło, a czemu?" – spytałam. "To mu powiedz, żeby mi też wystrugał.". "Yyyyy że co? Ja mam mu powiedzieć?" "No powiedz mu, ja bym chciał zobaczyć, jak wyglądają takie walijskie korki. Do pracy w nich pojadę, wszyscy mi będą zazdrościć". Haha, bardzo śmieszne. 😀 "No dobra, zobaczymy, co się da zrobić". – stwierdziłam, chociaż w ogóle tego nie traktowałam serio. Potem jednak postanowiłam napisać o tym Gwilowi, również nie serio, bardzo hahahihi, dokładnie tak, jak to powiedział Tatul, doszłam do wniosku, że już jesteśmy na takim etapie, że spoko, czyli, że mój Tatul życzyłby sobie, żeby on mu zrobił clogi w rozmiarze czterdzieści sześć, takie jakieś bardzo walijskie i żeby coś na nich napisał po walijsku, żeby je Tatulowi przywiózł i przyjechał na piwo z Polski. 😀 Gwil odpisał, że dobra i że przywiezie Tatulowi walijską whiskey. Ja napisałam, że Tatul whiskey nie lubi, ale ja owszem, więc z pewnością się ją skonsumuje. 😀 Wszystko oczywiście hahahihi.
"I co? Napisałaś Grillowi, że ja chcę clogi?". "No tak. Przywiezie i clogi i whiskey". "Ale jakie clogi, co to jest?" – zainteresowała się Mamula, której tydzień temu objaśniałam, czym są clogi. Gdy jej objaśniłam, Mamulka stwierdziła. "Oo, to jak taka okazja jest, to ja też chcę". "Boże, to co, mam mu napisać?". "Ano pewnie". "Eee no, ale serio?" – mojej Mamuli raczej dzikie pomysły do mózgu nie przychodzą. "No a czemu nie? Jak zrobi to super". No to napisałam, że jeszcze Mamulka chce jakieś clogi bardzo walijskie w rozmiarze 42, ale bardzo lekkie, bo chce w nich na co dzień chodzić i żeby jej przywiózł i że zrobi z tej okazji prawdziwy, polski chleb. Gwil stwierdził, że dobra, zrobi, ale za czas jakiś, bo mają z tym całym Treforem strasznie dużo tych clogów do zrobienia no i inne rzeczy są też w życiu i że wtedy przywiezie walijskie ciasto od swojej babci. 😀 Niemniej jednak chociaż ja do sprawy podeszłam bardzo niefrasobliwie i cały czas wydaje mi się to śmieszne, rozmawiałam z Tatulkiem, który mi powiedział, że naprawdę by chciał mieć clogi i że by chciał poznać Gwila, przejechać się jego Mitsubishi i zobaczyć, czy ja naprawdę umiem mówić po walijsku, bo ciągle twierdzi, że świruję, nieważne, co bym robiła, żeby mu udowodnić, że to nieprawda, a Gwil chyba też poważnie do sprawy podchodzi, bo ostatnio mi mówił, że może niedługo mu się uda zrobić te bardzo walijskie clogi dla Tatula. Zofijka też się interesuje Gwilem, a Gwil Zofijką, zawsze się pyta, jak tam Sophia, mówi na nią Zofika, oboje lubią piłkę nożną i oboje lubią się wydzierać, kiedyś im mówiłam, że zorganizuję im jakiś konkurs, kto głośniej potrafi, bo serio nie wiem.
Także jest wesoło.
Poznałam też drugą taką świrówkę jak ja, a nawet większą, taką Lucy z Walii, która się publicznie w sieci przyznała nie tylko, że ma fazę, czy crusha, czy cokolwiek, ale, że kocha Gwila, no, a że szczęśliwie ja to widziałam, to do niej napisałam i teraz do siebie piszemy maile, ostatnio nawet Lucy napisała jakiś wiersz o Gwilu 😀 ja też próbowałam, ale w stosunku do patetycznego wiersza Lucy wyszedł bardzo prozaicznie i jest raczej śmiszny, a nie jakiś tam romantyczny, głównym jego tematem jest Mitsubishi Colt, którego posiadaczem jest Gwil, ja w ogóle nie umiem pisać poezji. A że to było po ingliszu, to w ogóle tak jakoś dziwnie. Prozą OK, ale jak ktoś potrafi coś napisać wierszem i jeszcze żeby to serio było wartościowe to full respect.
A co do tego powodu, dla którego się tak wahałam, może już nawet się domyślacie, jak już wiecie cokolwiek. Pisałam, że chciałam i chcę nadal, żeby może kiedyś robić na tym blogu wpisy też po ingliszu, dla moich różnych anglijskojęzycznych znajomych i może dla ludzi na Eltenie, którzy nie mówią po polsku, jak będą chcieli i się ich tu więcej pojawi, bo kilkoro z moich znajomych mnie zachęcało do pisania bloga po ingliszu, w tym także Gwil. Zastanawiałam się więc nad tym, czy lepiej napisać tu ten wpis i potem jeszcze pisać o Gwilu, czy też może nie robić tego i z czasem zaprosić Gwila na mojego dwujęzycznego bloga. Doszłam jednak właśnie do tego wniosku, że bez wpisów na temat mojej obecnej fazy blog ów byłby troszkę nieautentyczny, a Gwil pewnie i tak nie miałby czasu tu wchodzić i czytać moich rozkminów dziesięciostronicowych. 😀 A nawet jak, to tego wpisa się zedytuje/usunie. 😀
OK, zbliżamy się do końca wpisu. Z pewnością, tak jak i o innych moich fazach, jeszcze nieraz napiszę coś o Gwilu, ponieważ jak już pisałam moje fazy są ogromną częścią mojego życia, a co dopiero te wielkie, przy okazji Gwil się łączy ściśle z walijskim, a walijski też jest ogromną, jeszcze większą, częścią mojego życia.
No sorry, że ten wpis jest taki długi, ale inaczej by się raczej nie dało. Mam nadzieję, że przynajmniej jakościowo jest dość zjadliwy. 😀
Za chwilę będzie tradycyjnie jakiś awatar, na początek z solowego albumu Gwilyma, już się prawie zdecydowałam, więc powinien się pojawić stosunkowo szybko.