Wreszcie się zdecydowałam na ten awatar. 😀 No serio nie wiedziałam co wybrać. Ja z Enyą nie mam tak, że mam jakieś utwory, które lubię bardziej, albo mniej, no OK, Orinoco Flow tak średnio lubię, bo mi się trochę dziwnie kojarzy i jak dotąd się tego jeszcze nie pozbyłam.
W każdym razie w moim awatarze jest Dreams Are More Precious, piosenka z pięknym textem, który bardzo mi się podoba i w ogóle cała jest piękna, no ale wiadomo, Enya. 🙂
Month: July 2017
Enya.
Witajcie!
Na początku uprzedzam, że wpis może być długi. Postanowiłam zacząć cykl związany z moimi fazami. Wydaje mi się, że słowo faza jest jakoś dziwnie powszechne w niewidomym środowisku w tym znaczeniu, o jakie mi obecnie chodzi, niemniej jednak jeśli są osoby, które nie mają pojęcia, co to właściwie jest ta faza, należy im się jakieś chociaż krótkie wyjaśnienie.
Otóż faza jest słowem o bardzo szerokim znaczeniu, ale najprościej rzecz ujmując jest to rodzaj fascynacji, najczęściej okresowej, acz nie zawsze, bo niektóre potrafią się z różnym nasileniem utrzymywać naprawdę długo, ja te takie długie mam w zwyczaju nazywać fazami wielkimi. Fascynacja owa może dotyczyć muzyki, to znaczy najczęściej jakichś konkretnych wykonawców i wtedy faza obejmuje i wykonawcę i to, co on robi, może dotyczyć też gatunków muzycznych, książek, ich autorów, poszczególnych bohaterów, filmów, reżyserów, aktorów, ludzi z twojego otoczenia. Niektórzy to mylą z miłością, to może się pojawiać jednocześnie, ale chyba rzadko się tak zdarza, w ogóle trudno na to jakoś obiektywnie spojrzeć. W jakimś sensie termin faza pokrywa się z obecnie modnym terminem crush. Jeśli któś chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, odsyłam na Drimolandię do wpisu pod tytułem Czym Jest Faza, oczywiście nie traktujcie definicji z Drimolandii zbyt poważnie, tak to sobie zrobiłam dla jaj, bo mi się nudziło, jest mocno przejaskrawiona.
Przechodząc do moich faz, faz wielkich miałam cztery, a właściwie mam, bo u mnie jest tak, że jak się zaczyna jakaś nowa, to mi ta stara bynajmniej nie przechodzi, tylko tak jakby trochę się tłumi pod presją tej nowej, świeżej. Faz małych miałam niezliczone ilości, małych i pod względem czasu ich trwania i pod względem ich nasilenia, o, teraz mam na przykład małą fazę na książki Jacqueline Wilson i na taki walijski zespół o nazwie Swnami. Te wszystkie moje cztery wielkie fazy są muzyczne, mam też dość intensywne fazy książkowe, jedną dotyczącą Lucy Maud Montgomery, w szczególności serii "Emilka Ze Srebrnego Nowiu", miałam też ciężką fazę na jednego z bohaterów Emilki, do tego stopnia, że czwartą część chciałam pisać, z tym kimś w jednej z ról pierwszoplanowych, ale przeczytałam pamiętniki Maud i doszło do mnie, że jednak to nie bez przyczyny jest tak, jak jest, więc już nie chciałam tych moich pomysłów realizować.
Jednak to fazy muzyczne odgrywają największą rolę w moim życiu spośród wszystkich faz, jakie posiadam, w szczególności właśnie te wielkie, no a jak się już na pewno domyśliliście, pierwszą z tych moich wielkich faz była Enya.
Żeby było ciekawiej, to ja kiedyś Enyi nie lubiłam. Naprawdę. I to tak nawet dosyć mocno. Polubiłam ją dopiero bardzo stopniowo jakoś pod koniec podstawówki, za sprawą dwóch osób, na Eltenie funkcjonujących jako Celtic1002 i Annabeth, za co jestem im obu do tej pory ogromnie wdzięczna.
Akurat pojawienie się tej fazy zbiegło się z tym, że miałam w różnych obszarach życia dużo raczej nieszczególnie przyjemnych chwil i muzyka ENyi bardzo mi pomagała to jakoś odreagować, zresztą podobno z wieloma ludźmi tak właśnie jest czy było, że poznali muzykę ENyi w jakimś takim ciężkim momencie i ona im pomagała. Do samej Enyi miałam stosunek taki, jak do żadnego innego z późniejszych obiektów moich faz, strasznie ją podziwiałam, zresztą do tej pory tak jest, zawsze ją sobie wyobrażałam jako jakąś taką istotę trochę nie z tej ziemi, lubiłam o niej myśleć, że jest moją drugą Mamusią i różne rzeczy w związku z tym sobie wyobrażać. Faza ta nie była tak burzliwa jak moje wszelkie następne fazy, była takim jakby preludium do moich przygód z fazami, zaczęła się podczas niej także moja fascynacja muzyką celtycką ogólnie, w jakimś sensie już też folklorem, ogólnie kulturą celtycką, Celtami, choć wtedy jeszcze przede wszystkim Irlandią, Szkocji i Walii jeszcze aż na tyle nie odkryłam. Niestety może właśnie ze względu na tę małą intensywność owej fazy, stosunkowo niewiele teraz z niej pamiętam, oprócz tego, że mogłam słuchać Enyi godzinami i że w bardzo wielu rzeczach mi pomagała. Pamiętam też, że wtedy, gdy była to moja główna faza, zawsze słuchając jej muzyki, odczuwałam, że czegoś bym chciała, jakbym za czymś tęskniła, ale nie miałam bladego pojęcia za czym, co ogromnie mnie frustrowało, ale jednocześnie było w tym coś przyjemnego. Potem po długim czasie coś podobnego, ale nie aż tak nasilonego, odczuwałam, gdy słyszałam język walijski, więc teraz mam taką teorię, że to musiało być coś z językami, ze szwedzkim też miałam takie dziwne akcje, w czasie, gdy już zaczęłam się go uczyć, a potem długo nie mogłam, bo byłam w Laskach i nie miałam jak. Ale też słyszałam, że wielu ludzi ma jakieś bardzo ciekawe odczucia podczas słuchania Enyi, więc może po prostu tak to działa. Jak opowiadałam o tym mojej Mamulce, to ona miała jeszcze inną teorię. Enya jest chrześcijanką, w sensie praktykującą, sprawdzałyśmy to, bo ja się bardzo martwiłam na początku tej mojej fazy, czy to, co ona robi, to nie jest jakiś sekciarski new age, więc się dowiedziałyśmy, że nie. No i moja Mamulka mi mówiła, że często jak jest sobie w jakimś takim bardziej melancholijnym nastroju, w jakim ja wtedy słuchając Enyi byłam bardzo często, patrzy na jakąś naturę, albo na jakieś stare kościoły, albo coś takiego, to tak to na nią działa, że zaczyna za czym tęsknić i uważa, że jest to tęsknota za Bogiem. Nie wiem, czy mojemu mózgowi mogło rzeczywiście o to chodzić, niemniej jednak właśnie tak się niejednokrotnie ciekawie czułam, słuchając Enyi. Cały czas gdy trwała mi ta faza, miałam wielkie marzenie, żeby mi się Enya przyśniła. Niestety, przyśniła mi się tylko raz i to bardzo mgliście, ale i tak po tym bardzo się cieszyłam. No i podczas tej fazy udało mi się zarazić nią w jakimś stopniu najwięcej osób, bo, jeśli nie wiecie, to Wam mówię, że fazy potrafią być czasem ogromnie zaraźliwe.
OK, o Enyi byłoby chyba tyle, za czas jakiś będą się pojawiać wpisy o moich kolejnych fazach, a jak wrzucę tego wpisa, to jeszcze wrzucę coś od Enyi jako awatar, muszę się tylko zdecydować, co, jeśli w ogóle uda mi sę zdecydować.
Witajcie!
Zacznę jednak chyba od tej niemiłej rzeczy, bo jest dość szokująca. Wczoraj Zofijka złamała nogę. W kolanie. Jechała na wrotkach, ale była u niej nasza kuzynka, która też jeździła, mimo, że nie bardzo umie, więc Zofijka pożyczyła jej ochraniacze, dosłownie na chwilę. Pewnie gdyby tego nie zrobiła, teraz w ogóle nie byłoby sprawy. Prawie całą nogę ma w gipsie i w sumie nie wiadomo, czy w ogóle potem będzie mogła jeździć na wrotkach. W gipsie ma być sześć tygodni, cały czas ją ta noga boli. Dzisiaj Tatul skombinował jej jakieś kule, to sobie w tym względzie jakoś radzi, nienajgorzej właściwie, ale jest wciąż dość przybita. Wczoraj jak wróciła do domu, była w jakimś takim szoku, że właściwie ledwo co mówiła, tylko, że się chce szybko położyć do łóżka i jest głodna, ale nie da rady nic zjeść. Nic więcej nie mówiła, co jest bardzo, bardzo nie w stylu Zofijki, bo normalnie jak ma jakiś problem to ciągle gada. Jak nie ma to też. Dziś już jest lepiej, na szczęście wciąż jest z nią Dominika – nasza kuzynka – to chociaż o tym tyle nie myśli. Wydaje mi się, że problem jest nie tyle w tym, że złamała sobie nogę, ale że może nie będzie mogła już jeździć na wrotkach, no i że nie pojedzie w czwartek na obóz siatkarski. Strasznie się na pewno wynudzi.
Co do miłych rzeczy: Tatul dzisiaj rano był w sklepie po cóś tam i specjalnie kupił Zofijce i mi bułki maślane. Bardzo często Tatul rano kupuje mi bułki, co jest bardzo miłe z jego strony.
Miałam po prostu piękny, no genialny, niesamowity sen. W szczegóły wchodzić nie będę, bo musiałabym się rozpisywać o rzeczach, o których przynajmniej póki co nie macie pojęcia, wpis pewnie miałby z dobrych kilka stron, nie wiem, może kiedyś będzie osobny wpis na ten temat i moimi snami też się z Wami podzielę, może tak, a może nie, muszę jeszcze pomyśleć. Jakby jednak nie było miałam piękny sen i warte jest to udokumentowania.
I żeby było jeszcze fajniej, odpisał mi dzisiaj Bardzo Miły Człowiek, a żeby było jeszcze fajniej, jak mu bezzwłocznie odpisałam, to jeszcze dzisiaj mi odpisał ponownie. 😀 Jak to zwykły email może człowiekowi zrobić endorfinowy koktajl z mózgu. 😀
Dostałam od Mamulki specjalne kulki do kąpieli, znaczy nie jakieś specjalne, że specjalne, po prostu kulki specjalnie do kąpieli. Już wcześniej ich nie raz używałam i zawsze bardzo je lubiłam, to są takie bardzo fajne lawendowe kulki, to znaczy z olejkiem lawendowym w środku, są takie małe, wrzucasz je do wody i one się bardzo szybko rozpuszczają, no i ja się dzisiaj myłam w ich towarzystwie, oraz w towarzystwie Mishy, który pił wodę z umywalki. Także miałam towarzystwo doborowe doprawdy.
Jadłyśmy dziś z Zofijką krakersy z masłem orzechowym. Kiedyś strasznie nie lubiłam masła orzechowego, moja Mamula twierdzi, że musiałam pierwszy raz zjeść jakieś podrobione i jest to bardzo możliwe, bo jak Mamulka po kilku latach od tego momentu, gdy ja je jadłam po raz pierwszy, kupiła sobie masło orzechowe i ja go spróbowałam, stwierdziłam, że jest bardzo dobre i zupełnie inne od tego czegoś, co ja jadłam kilka lat temu. Także obecnie lubię, i ja i Zofijka też, masło orzechowe. Bardzo miło też nam się z Zofijką rozmawiało.
OK, to by było chyba tyle.
Camille DeAngelis – Nowa Mary.
Przyszedł więc czas na recenzję pierwszej książki na moim blogu.
"Nowa Mary" raczej nie należy do żadnego z typów książek, które czytam często. Zaintrygował mnie ogromnie opis z okładki na Biblionetce i właśnie dlatego postanowiłam ją przeczytać.
Lucy Morrigan, córka naukowca i genetyka, sama również będąca naukowcem i genetykiem, w pracy zajmuje się chorobą Huntingtona, ściślej rzecz ujmując poszukiwaniem leku na nią. Po godzinach relaxuje się w piwnicy, przeprowadzając badania dotyczące ludzkich komórek macierzystych i ich klonowania. W pewnym momencie Lucy zdaje sobie sprawę, że chciałaby mieć dziecko. Mimo, że przez jakiś czas ona i jej chłopak Gray starają się o nie, w końcu okazuje się, iż dziewczyna nie będzie mogła normalnie zajść w ciążę. W związku z tym wpada na jakże oryginalny pomysł. Klonuje swoją babcię Mary. Niestety, dopiero potem dowiaduje się, że istnieje możliwość, iż sklonowana Mary będzie posiadała wspomnienia prawdziwej babci Lucy. Experyment udaje się o tyle, że istotnie Mary zostaje "wskrzeszona", jednak z czasem oczywisty staje się fakt, że nie będzie normalnym noworodkiem. Nie będzie noworodkiem w ogóle, ponieważ komórki, z których została stworzona, należały do jej dawczyni, gdy miała dwadzieścia dwa lata. Kopia Mary budzi się w sztucznej macicy, skonstruowanej przez ojca Lucy, śmiertelnie przerażona i nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Lucy, Megan i Gray doprowadzają ją do normalnego wyglądu, po czym zostaje na jakiś czas uśpiona lekami nasennymi. Budzi się z mętlikiem w głowie. Jest w swoim domu, ale nie w swoim pokoju, wokół niej znajdują się rzeczy, których jeszcze przed jej obudzeniem w ogóle tu nie było, a przede wszystkim nie wie, gdzie podział się jej mąż, Teddy. Z czasem akceptuje fakt, że nie jest prawdziwą Mary, a jedynie owocem nieudanego experymentu swojej "wnuczki", co jednak bardzo wiele ją kosztuje. Nie może tylko przestać tęsknić za swoim mężem. Wobec tego w końcu Lucy zdecyduje się sklonować także i Teddy'ego, choć wiąże się z tym jeszcze większe ryzyko. Teddy, którego stworzyłaby Lucy, mógłby pamiętać swoją śmierć, co raczej nie wpłynęłoby dobrze na jego stan psychiczny. Poza tym prawdziwy Teddy był kombatantem, więc mógłby nie otrząsnąć się z wojennych wspomnień i z traumy. Na szczęście ten experyment się udaje i Teddy – choć piętnaście lat starszy od tego, którego pamięta Mary, bo Lucy dysponowała tylko komórkami z exhumacji dziadka – pojawia się na świecie cały i zdrowy.
Nie będę spoilować Wam całej fabuły, bo jeśli ktoś zdecyduje się tą książkę przeczytać, naprawdę nie będzie miał już połowy przyjemności, zaskoczenia i w ogóle wszystkiego, niemniej jednak dużo się tam dzieje i ja przeczytałam ją właściwie w jedną noc- zaczęłam w środę wieczorem, a skończyłam w czwartek rano, akurat nie mogłam spać więc szybko poszło, tak mnie wciągnęła.
"Nowa Mary" dała mi wiele do myślenia, jako chrześcijance postępowanie Lucy wydaje mi się niesamowicie niemoralne, nieetyczne i w ogóle, choć przyznać muszę, że ją samą polubiłam i choć nigdy wcześniej tematyką klonowania się absolutnie nie interesowałam, teraz w jakimś stopniu się to zmieniło, ponieważ jakkolwiek zdecydowanie stwarzanie nowych ludzi nie jest i nie powinno być w naszej gestii, to jednak sam temat klonowania ludzi jest ogromnie interesujący, nigdy bym nie przypuszczała, że aż tak. Zawsze myślałam raczej, że w efekcie sklonowania człowieka może powstać ewentualnie jakiś cyborg o identycznym wyglądzie i IQ, chociaż to nielogiczne, bo przecież emocje i inne tego typu rzeczy też się w genach zapisują, no ale tak właśnie sądziłam. Zaczęłam się w ogóle zastanawiać, czy aby nie nawiązać znajomości z kimś światłym, kto by mi potrafił wskrzesić Mishę, jak mu się już licencja na pierwsze życie skończy. 😀 Oczywiście się nabijam, bo z takim Mishą pewnie więcej bym się po weterynarzach najeździła, niż robiła cokolwiek innego i i tak pewnie po mniej więcej sześciu latach musiałabym nowego mieć.
Jak skończyłam już całą książkę, czułam trochę niedosyt, bo mam wrażenie, że kilka końcowych wątków można by jeszcze trochę pociągnąć, zwłaszcza wątek z Lucy, bo jej sytuacja na końcu książki ogromnie mnie zaskoczyła, wręcz mną wstrząsnęła, jej ojciec musiał mieć coś z mózgiem chyba, wątek Mary i Teddy'ego też by można, no ale cóż.
I tak książka jest naprawdę świetna i zdecydowanie polecam ją wszystkim. Zanim zaczęłam ją czytać, byłam już uprzedzona, że przekład nie jest najlepszy i to prawda, pod tym względem "Nowa Mary" jest troszkę toporna, ale idzie się przyzwyczaić.
Komu mogłabym szczególnie polecić tę książkę?
Przede wszystkim oczywiście ludziom, których tematyka klonowania czy w ogóle genetyki interesuje. Ludziom, którzy interesują się kwestiami etycznymi i moralnymi. Ludziom, którzy lubią science fiction i inne podobne wytwory. Ludziom, którzy lubią książki kontrowersyjne. No i ludziom kierującym się takimi samymi pobudkami jak ja, gdy zaczynałam czytać tę książkę, czyli takim, którzy lubią książki z dziwną atmosferą, o dziwnej tematyce, o dziwnych ludziach, generalnie dziwne w pozytywnym według mnie znaczeniu tego słowa. Co do dziwnej atmosfery, to mi się bardzo podobała atmosfera w piwnicy Lucy, śmiszne takie laboratorium.
Tak więc jeszcze raz gorąco wszystkich zachęcam do przeczytania tej książki, naprawdę zdecydowanie warto. Na Biblionetce wystawiłam 5,5, co chyba samo mówi za siebie.
Ja Misha.
Hhrrru?
To ja Misha. Dawno mnie tu nie było. Ostatnio dostaję dużo dobrego jedzenia. Zofijka kupiła mi moje ulubione kiełbaski, Emi kupiła mi nowe przekąski. W ogóle jest fajnie. W środę nawet mi pozwolili wyjść na taras! Sam mogłem wyjść! Sam, bez nikogo. Ale byłem szczęśliwy. Najgorsze, że wtedy był deszcz. Gdyby nie było deszczu, to bym gdzieś daleko pobiegł, na koniec świata i wreszcie wszystko bym obejrzał i wszystkim bym pokazał, że jestem najlepszy. Ale był deszcz, a ja nie lubię deszczu. Lubię tylko pić wodę, a nie jak na mnie chlapie. Więc tak chodziłem bokami, żeby na mnie jak najmniej chlapało, ale i tak było fajnie. I bardzo długo tam byłem, ale w końcu zrobiło mi się zimno i mamusia mnie wpuściła. Ostatnio mam więcej ochoty na to, żeby się tulić i być z ludźmi, Zofijka mówi, że to znaczy, że się starzeję. Szkoda. Ale Emi mówi, że i tak jestem jeszcze bardzo młodziutki. Wczoraj bawiłem się z Emi i Zofijką, że jestem królem, a potem jeszcze w różne inne zabawy. Bo ze mną można się bardzo fajnie bawić, naprawdę. Ja dużo rozumiem, Zofijka mówi, że więcej, niż jakiś tam dachowiec, ale mama i tak ciągle mówi, "Misha, jesteś głupi". Ale Zofijka mówi, że to tylko żart. Nie wiem, po co ludziom są te żarty, nic przez to nie wiadomo. A ja bym chciał wiedzieć tak naprawdę, czy jestem głupi czy mądry. Wczoraj jadłem schabik. Bardzo mi smakował. Zofijka mnie nakarmiła, a ja się głaskałem po główce. Dzisiaj mama obcinała mi pazurki i mnie czesała. Nie cierpię tego. To jest najgorsze, co może być. Kiedyś jeszcze mnie czesała inną szczotką i to było bardzo przyjemne, ale potem powiedziała, że tamta szczotka to jest jakiś "pic na wodę" i teraz mnie czesze taką okropną. No dobra, może ma jedną zaletę, po niej jestem jeszcze bardziej miękki. Ja lubię być miękki. I lubię być piękny i ładnie wyglądać, zawsze się bardzo długo myję przed snem i wtedy Zofijka mówi na mnie Michelle. To jest okropne. Jeszcze gorsze od czesania i obcinania pazurków. A jeszcze przydarzyła mi się jedna niemiła rzecz w środę. Babcia Emi, Olka i Zofijki powiedziała, że jestem brzydki. Nikt wcześniej nie powiedział, że jestem brzydki. Wszystkim się podobam. A babcia powiedziała mamie, że Emi powinna mnie nazwać Mysza, nie Misha, bo jestem taki szary jak mysz i wszystkim mówiła, że jej się nie podobam. Zofijka powiedziała, że jestem piękny i że myszy są inaczej szare, a Emi powiedziała, że w każdym razie jestem mądrzejszy i bardziej wrażliwy niż mysz, ale mi i tak było trochę smutno. Potem jeszcze Emi mi powiedziała, że wcale nie muszę się wszystkim podobać i to nawet dobrze, że się nie podobam wszystkim, bo pewnie zaraz by mnie ktoś ukradł, albo kupił sobie takiego podobnego Mishę. Emi twierdzi, że to by było straszne. Ciekawe, ile jest takich podobnych Mishów, którzy wyglądają tak jak ja. Chciałbym ich wszystkich poznać.
Pozdrawiam wszystkich bardzo Mishnie.
Misha, nie mysza ani Michelle.
Środowe miłe rzeczy.
W środę były imieniny mojej Mamulki i w związku z tym było całkiem miło. Mamulka zrobiła toffi, w sensie ciasto toffi i ciasto z sokiem, przyjechała do Mamulki nasza najbliższa rodzina, całkiem miło spędziliśmy czas. Toffi wyszło Mamuli bardzo dobre, poza tym Tatul robił mi genialne drinki z wcześniej już wspomnianym Grand MCNishem w roli głównej, zresztą wszyscy się tymi drinkami mojego Tatula zachwycali, niezależnie z czym.
Inną miłą rzeczą było to, że zaczęłam czytać fantastyczną książkę, mianowicie "Nową Mary" Camille Deangelis, przeczytałam ją do końca wczoraj, ale cały czas mam w mózgu, pierwszy raz się z czymś podobnym zetknęłam, najprawdopodobniej będzie recenzja jakaś.
No i Misha. Misha był ze mną przez większość czasu gdy siedziałam z nimi przy stole. Wyobrażacie sobie? Siedział mi na kolanach i mruczał. I nie uciekał. Śmieszne, w ogóle nie w jego stylu. Żeby jeszcze było jakieś mięso do jedzenia, to ja rozumiem, ale było dopiero na kolację, a on tak ze mną siedział dużo wcześniej.
A, no i ciekawe nawijki mieliśmy z dziadkiem, co ma miejsce prawie zawsze, więc prawie bym o tym zapomniała, ale też bardzo miła rzecz, więc uwzględnić należy. 🙂
Inspiracja.
Dobroczynność nie polega na dawaniu kości psu. Dobroczynność to kość dzielona z psem wówczas, gdy jesteś równie głodny jak on.
Jack London
Wtorkowe miłe rzeczy.
Witajcie!
Wybaczcie, że nie pisałam wcześniej, ale rozwalił mi się zasilacz od laptopa, więc zanim sobie skombinowałam nowy, trochę zeszło.
Co do miłej rzeczy, jaka spotkała mnie we wtorek, ma ona ścisły związek z Mishą. Położyłam się na chwilę po południu na łóżku, Misha leżał w koszu, chciałam go pogłaskać, a on z tego kosza wyszedł i położył się na mnie. Był taki grzeczny i miły. I tak leżeliśmy razem prawie godzinę, a ja słuchałam wszystkich dźwięków w Mishy, które są bardzo piękne. Jak bije jego serduszko, jak oddycha przez sen, jak mruczy… Uwielbiam słuchać Mishy.
Wczorajsze miłe rzeczy.
Witajcie!
Wczoraj miałam ogólnie dość miły dzień. Tak jak już wcześniej pisałam, miałam miłe sny. Bardzo dużo
miłych snów. Miałam też różne niemiłe, ale większość była raczej miła. Zofijka pojechała na większość
dnia do koleżanki na urodziny, byłyśmy więc same z Mamulką, bo Tatul był w Szczecinie. Generalnie nie
działo się wczoraj raczej nic szczególnego, ale po prostu miło spędziłam czas. Ze szczególniejszych rzeczy
jeszcze, wieczorem napisała do mnie koleżanka z UK, z którą się wymieniamy mniej więcej raz w tygodniu,
czasami częściej, bardzo długimi mailami dotyczącymi dosłownie wszystkiego. Bardzo lubię jej maile, ponieważ
fajnie pisze i jeśli chodzi o styl i opisywanie tego, co się u niej dzieje, mamy poza tym dość dużo wspólnego.
Ostatnio wysyłałam jej zdjęcia Mishy, bardzo się jej spodobał, ale Misha podoba się wszystkim, więc raczej
nic dziwnego w tym nie ma. A, co do Mishy, to, jak może ktoś zauważył, nic wczoraj nie pisał. Powód jest
banalnie prosty. Przespał cały, dosłownie cały, długi dzień. I ja go w ogóle nie widziałam. Przez cały
dzień. Myśleliśmy, że w związku z tym będzie w nocy rozrabiał albo jęczał, co mu się często zdarza gdy
prześpi cały dzień, ale tym razem spał bardzo spokojnie w swoim koszu i mimo, że ja przez większość noy
nie spałam, bo mi się w ogóle nie chciało i robiłam różne rzeczy, bo mi się w łóżku nudziło, to Mishy
to raczej we śnie nie przeszkadzało. No i miłych rzeczy chyba tyle.
Jest nowy awatar, tym razem już nie po ingliszu, tylko po irlandzku. Clannad jest dość znanym zespołem
w Polsce, w ogóle na świecie, więc nawet jak ktoś irlandzkiej muzyki nie słucha, może Clannad kojarzyć,
choć tego utworu raczej nie. Wielu ludzi w ogóle nie wie, jak brzmi język irlandzki, dlatego gdy pomyślałam,
żeby wstawić coś od Clannad, stwierdziłam, że musi to być po irlandzku, tak, żeby ci, którzy z tym językiem
do czynienia jeszcze nie mieli, mogli się z nim zapoznać. Ciekawa jestem Waszych opinii na temat tego
utworu, jeśli ktoś poprzez tę piosenkę po raz pierwszy zetknął się z językiem irlandzkim gaelickim, dzielcie
się wrażeniami. Rí Na Cruinne oznacza po irlandzku król wszechświata i piosenka dotyczy tego, jak ludzie
niszczą naturę, świat, samych siebie, jest to prośba do Króla Wszechświata, żeby raczył coś z tym zrobić
i żeby ludzie nie postępowali w ten sposób.